W październiku suma urodzeń z 12 miesięcy wyniosła zaledwie 253,6 tys. — wynika z opublikowanych przed świętami Bożego Narodzenia danych GUS. Tak źle po II wojnie światowej jeszcze nie było. Liczba urodzeń ubija dno już od wielu miesięcy, więc dla demografów trend nie jest zaskakujący. Jeśli nic się nie zmieni, to w całym 2024 r. liczba urodzeń nie przekroczy 260 tys. Dla porównania — w roku 2023 było to ponad 272 tysiące.
To zła informacja, bo jednocześnie na mniej więcej stałym poziomie utrzymuje się liczba zgonów. Suma z 12 miesięcy na koniec października wynosiła nieco ponad 411 tysięcy. W połączeniu z systematycznym spadkiem urodzeń oznacza to stałe pogłębianie się ubytku demograficznego, za co polskiej gospodarce przyjdzie zapłacić w przyszłości.
Zmiana kulturowa
Demograficzne załamanie ma co najmniej kilka przyczyn. Pierwsza to zmiany kulturowe, które wcześniej zaszły w społeczeństwach rozwiniętych. Rosnące aspiracje kobiet często stoją w sprzeczności z macierzyństwem, co przekłada się na spadek wskaźnika dzietności. Wskaźnik pokazujący, ile dzieci przeciętnie rodzi kobieta w ciągu swojego życia, w krajach OECD wynosi obecnie około 1,5. Najgorzej pod tym względem jest w Korei Południowej, gdzie jest to około 0,7 dziecka na kobietę.
W Polsce od 1990 r. wielkość współczynnika dzietności kształtuje się poniżej 2, czyli nie gwarantuje prostej zastępowalności pokoleń. Według danych OECD wśród Polek z rocznika 1975 aż 19,9 proc. nie ma dzieci. Dla porównania — wśród kobiet urodzonych w 1956 r. odsetek ten wynosił 10,4 proc.
Zgodnie z danymi GUS w 2023 r. współczynnik dzietności wyniósł 1,16 i był to najgorszy wynik od II wojny światowej.
Pieniądze dzieci nie dają
Na to nakładają się efekty demograficzne z poprzednich lat. Liczba kobiet, które mogłyby mieć dzieci, też maleje. I opóźniają one podjęcie decyzji o macierzyństwie. Według GUS wiek, w którym kobiety decydują się na urodzenie pierwszego dziecka, wyraźnie się przesunął. W 2023 r. mediana wyniosła 31 lat wobec około 26 lat w latach 1990–2000. Średni wiek w tym okresie również się podniósł, o sześć lat, do 29 lat w 2023 r.
Do tego dochodzą czynniki ekonomiczne. Co prawda Polska wydaje niemało na wspieranie rodzin – cała polityka prorodzinna ma kosztować budżet w 2025 r. niemal 100 mld zł – ale nawet rząd przyznaje w oficjalnych dokumentach, że sztandarowy program, jakim są wypłaty dodatków 800 plus, nie zwiększa dzietności.
Coraz bardziej kosztowny program nie jest w stanie przełamać problemów, które mogą mieć decydujące znaczenie dla decyzji o dzieciach. Choćby tych, jakie młodzi mają na rynku mieszkaniowym. Choć mieszkań w Polsce buduje się bardzo dużo, to jednak są nadal trudno dostępne. Świadczą o tym na przykład dane o tym, jaki odsetek młodych ludzi w Polsce nadal mieszka w domach rodzinnych. Z informacji Eurostatu wynika, że aż 53 proc. osób w wieku 25-34 lata w Polsce mieszka z rodzicami lub jest na ich utrzymaniu.
Rachunek na przyszłość
Pogłębianie się ubytku naturalnego będzie wywoływać dwa zjawiska. Pierwsze: liczba ludności w Polsce będzie maleć. Według ostatnich prognoz GUS do 2060 r. ubędzie nas 6,7 mln osób.
Drugie: społeczeństwo będzie się stopniowo starzeć, co oznacza, że przybywać będzie osób w wieku poprodukcyjnym, a ubywać tych w wieku produkcyjnym. Analizy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych wskazują, że udział osób w wieku produkcyjnym w populacji spadł z 63,4 proc. w 2013 r. do 58,6 proc. w roku 2023. Wskaźnik obciążenia demograficznego, czyli proporcja liczby osób w wieku poprodukcyjnym do osób w wieku produkcyjnym, już zbliża się do 40 proc. i według ZUS będzie nadal rósł.
Przygotować się na zderzenie
Żeby przygotować gospodarkę na zderzenie z demograficzną ścianą Polska ma w zasadzie dwie możliwości. Pierwsza: szerzej otworzyć się na imigrację. ZUS policzył, że co roku do Polski musiałoby przyjeżdżać 200-360 tys. cudzoziemców w wieku produkcyjnym, by zatrzymać wzrost wskaźnika obciążenia emerytalnego.
Tak szerokie otwarcie drzwi dla przybyszów jest jednak mało prawdopodobne, jeśli weźmiemy pod uwagę zaostrzenie kursu wobec imigracji.
Drugie wyjście to zastępowanie pracy kapitałem, czyli - mówiąc prościej - postawienie mocnego akcentu na zwiększanie wydajności gospodarki przez większe nasycenie jej technologią. Dziś pod tym względem Polska wypada słabo. Na przykład liczba robotów na 10 tys. miejsc pracy to zaledwie 78, podczas gdy średnia światowa to 162. Światowy lider, czyli Korea Południowa, ma 1012 robotów na 10 tys. pracowników.
Małe nasycenie kapitałem sprawia, że praca w Polsce jest mało produktywna na tle innych krajów europejskich. Według szacunków Międzynarodowej Organizacji Pracy produktywność pracy w Polsce daje nam czwarte miejsce od końca w zestawieniu krajów Unii Europejskiej. Polak w ciągu godziny pracy jest w stanie wytworzyć dobra bądź usługi warte 38 dolarów, licząc według parytetu siły nabywczej. Z jednej strony to oczywiście słaby wynik, ale z drugiej pokazuje on, jak duży potencjał drzemie jeszcze w gospodarce.