Marek Stefański to luźny facet. Pogadać z nim można bez krawata. O koparkach, połowie dorsza, pracy do północy, widoku z lunety, koniach, rurociągach, generałach… I o życiu: że rządzi nim przypadek.
— Skąd ja pana znam? — zachodzi w głowę pracownik spółki Pol-Aqua.
— Pewnie z budowy — podpowiada Marek Stefański.
— O! Jesteś tym nowym majstrem, co ma zastąpić Kowalskiego! — cieszy się rozmówca.
— Coś w tym rodzaju… — przytakuje prezes.
I tak w kółko, bo twórca firmy Pol-Aqua nie czuje się szefem, lecz jednym z nich — budowlańców. Bo nim był — i wciąż gdzieś tam drzemie w nim majster.

Opowieść o sabotażyście
Taki obraz: morze, kuter, za nim ławica mew. Na kutrze on — ciągnący sieć… I ciągnąłby, gdyby nie przypadek, który stanął na drodze młodzieńczego marzenia. Marek Stefański, choć od zawsze miał dryg do maszyn, a na widok koparki czy spychacza dziecięca gęba mu się nie zamykała, pragnął być rybakiem.
— Złożyłem papiery do Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Darłowie. W dniu, kiedy miałem płynąć na rejs kwalifikacyjny, dokuczył mi wyrostek. Rok z głowy, do następnych egzaminów. Rodzice o pauzie słyszeć nie chcieli, a jedyna szkoła, do jakiej mogłem się szybko dostać, to Technikum Melioracji Wodnych w Toruniu. No, nie było euforii — wspomina Stefański.
Przypadek. Ale po roku już go na morze nie ciągnęło:
— Bo miałem fajnych kumpli, zacząłem boksować na ringu, grać w zespole na gitarze... Było fajnie. Nauka też mnie wciągnęła — opowiada Stefański.
Prymus, średnia na maturze 4,6. Studia otworem. Wyższa Szkoła Oficerska Wojsk Inżynieryjnych. W potocznym skrócie — WSI. Specjalność: budowa dróg i mostów. Ojciec, budowniczy rurociągów, ręce zacierał, że tradycja przetrwa. Tymczasem syn właśnie przez rurociąg stracił pierwszą pracę.
— Pół roku byłem majstrem na budowie pod Włocławkiem w państwowej firmie melioracyjnej. Pracowaliśmy przy rurociągu Przyjaźń. Był piątek, 19 października 1984 r. Pamiętam, bo tego dnia porwano księdza Popiełuszkę. O 11.45 moi ludzie dziabnęli kable międzynarodowe biegnące wzdłuż rurociągu. Niechcący. Zarzut: sabotaż. Uniewinniono nas dopiero po półtora roku, bo okazało się, że kabel był tam, gdzie nie powinno go być — wspomina Stefański.
Pół roku sądów i milicji. I kolejna robota: przy usuwaniu skutków wielkiej powodzi, która zalała Płock i okolice. Tym razem kierownik budowy Stefański po kilku latach sam trzasnął drzwiami. Poszło o premię: 5 tys. złotych.
— Której nie dostałem, choć powinienem. Na państwowym nie opłacało się główkować, nikt za to nie chciał płacić, bo wystarczały schematy. Pomyślałem, że najlepiej jednak będzie mi samemu — mówi Stefański.
Zaczynał z bratem i trzema byłymi pracownikami. Desperacko, od zera. I fuksa.
Torba banknotów
— Jeżeli ktoś mi powie, że jako nastolatek wiedział, iż będzie wielki i bogaty, odpowiem mu, że nieprawda — mówi Stefański, dla którego przypadek w życiu to koło zamachowe jego kariery: zaplanować to można sobie wakacje, ale nie życie.
Nie wiedział więc, że Pol-Aqua, spółka z o.o., którą założył w 1990 r. z kapitałem 10 tys. starych złotych (czyli 1 zł po zmianie), po czterech latach zwiększy swój kapitał zakładowy do 1,5 mln zł. Jakim cudem? Zaczęło się od Szwedów, pomyłki i źle wypełnionego czeku.
Gdy w 1990 r. pod Piasecznem powstawała pierwsza w Polsce hala Ikei, czteroosobowa Pol-Aqua chwyciła robotę na PKP — odwodnienie wiaduktu. Szwedzi mieli problem: by dowieźć materiały, musieli przejechać przez tory kolejowe, które wpierw należało odwodnić. Niby nic, robota na 5 minut, ale za mała dla dużych państwowych firm, które — by "zniechęcić" Szwedów — podawały jedno- lub dwumiesięczne terminy. A tiry już ze Szwecji jechały... W końcu kolej poleciła małą firmę Stefańskiego:
— Myślałem, że to kolei zależy i proszą mnie o przysługę, więc się zgodziłem. Z PKP lepiej było żyć w zgodzie. Liczyłem na kolejne zamówienia. Rozmowa ze Szwedami była taka: jutro wam tego zrobić nie mogę, ale pojutrze tak. Oni na to: ale kiedy pan skończy? Mówię: wieczorem. Osłupieli. Inni mówili o miesiącu, a ja w jeden dzień? Rano ściągnąłem ludzi z budowy, każdy wziął łopatę i wieczorem było po robocie — wspomina Marek Stefański.
Szwedzi byli w ciężkim szoku.
— Wystawiłem fakturę na 36 mln starych złotych. Normalna cena. Jedyne, o czym marzyłem, to żeby zapłacili czekiem lub gotówką. Wtedy przelew szedł miesiąc. Nie było jeszcze Balcerowicza, był za to oscylator. Przesłanie przelewem trwało dłużej niż doręczenie listu do Japonii. Następnego dnia odbieram czek. Zerkam: 360 mln złotych. No, więc wracam i mówię, że pomyłka. Cisza. Szwedzi patrzą na mnie i nic nie mówią. Wszystkie oferty, jakie mieli, opiewały na 300 mln wzwyż i termin za miesiąc. Ale wiesz, my drugiego czeku nie mamy… Na to ja: nie szkodzi, może być gotówka. Wyszedłem z torbą banknotów w ręku. Nie wierzyli, że naprawdę chodzi o 36 mln, bo dla Szweda to było jak kieszonkowe, tak niewiele za tak wiele? — opowiada Stefański.
Mimo to nie stracił. Zyskał sympatię Szwedów, która procentowała jak najlepsza w życiu lokata bankowa: wpierw zlecenie na wszystkie roboty wokół hali Ikei, potem na kolejnych szwedzkich budowach — rozlewni Coca-Coli na Annopolu i fabryce Oriflame. Wystarczyło, by po trzech latach Pol-Aqua zatrudniała już nie cztery, a 130 osób.
— Pewnie gdyby nie ta historia z czekiem, Szwedzi by mi nie zaufali i dalej bym kopał rowy — żartuje Stefański.
I długo nie spełniłby marzenia z dzieciństwa.
Te upragnione koparki
— Kiedy miałem pięć lat, ojciec brał mnie na WFM-kę, sadzał na baku i woził po budowie. Uwielbiałem patrzeć na te spychacze, koparki… Gdy mnie operator wziął do kabiny, ruszył łyżką i poobracał nią w obie strony, no to był odlot! Jedni spali z misiami, a ja z modelem koparki — wspomina Stefański.
W 1995 roku wziął kasę w kieszeń i pojechał:
— Do Niemiec, po moje marzenie: trzy nowe koparki RH11, RH9 i MH6. Pamiętam to jak dziś, gdy wreszcie je kupiłem, wsiadłem do jednej, rozejrzałem się po kabinie, dotknąłem joystików i przypomniało mi się dzieciństwo… A potem zacząłem ładować samochód w takim tempie, że operator dziwił się, że nim nie zostałem. Może zbyt emocjonalnie do tego podchodzę, ale… lubię to! — twierdzi Stefański.
Pol-Aqua nie zarabiała już tylko dzięki temu, że przykleiła się do Skandynawów. W 1993 roku Stefański wystartował samodzielnie do przetargu na przygotowanie infrastruktury osiedli przy Lesie Kabackim (Moczydło Wschód i Zachód) — jako jedna z ponad 70 firm. I wygrał. Kontrakt na 28 mln zł. I przetartą ścieżkę do kolejnych takich zleceń (np. Miasteczko Wilanów, centra handlowe Galeria Mokotów, Arkadia i Złote Tarasy). Pierwszy samodzielny kontrakt spółki Pol-Aqua przewidywał pełne uzbrojenie osiedli, począwszy od dróg, parkingów, kanalizacji, sieci wodociągowej, a skończywszy na sieci telekomunikacyjnej. Wtedy, jak sam twierdzi, nabrał przekonania, że nie jest już budowlanym okruszkiem. Że zaczyna się coś nowego.
— Dla mnie od lat wzorem było Hydrocentrum. Myślałem: też bym chciał być tak wielki. Ale pewnego razu składaliśmy papiery do tego samego przetargu. Patrzę, a Pol-Aqua jest ze cztery razy większa od nich. To był szok! Otworzyły mi się oczy, że mi się udało! — wspomina Stefański.
Krótka rozmowa
W 2005 roku, gdy odkręcił się kran z unijnymi dotacjami, Stefański podstawił garnuszek.
— Nie mieliśmy wtedy starego portfela, żadnych złych kontraktów, dlatego mogliśmy sobie pozwolić na ostry start — mówi prezes.
Wtedy pojawili się pierwsi chętni na zakup spółki. Stefański odrzucał zaloty, wybierając giełdę. Niefortunny czas — czyli giełdowy dołek. Wtedy pojawił się Prokom Investment z ofertą: przejmiemy wasz giełdowy pakiet za maksymalną cenę.
— Pomyślałem sobie: jest Polnord, Petrolinvest w Kazachstanie… byłoby co robić. Zaczęliśmy negocjacje. Ostateczna rozmowa z Ryszardem Krauzem trwała niecałą godzinę. Zero wersalu, maks konkretu — tak lub nie — wspomina Stefański, który jednak o giełdzie nie zapomniał.
Interes z Krauzem był jak tygrysi skok. Pol-Aqua w ciągu trzech lat zamieniła 100 mln zł sprzedaży na 1,3 mld.
— Czekałem na to od lat. Dzisiaj jestem przygotowany do kolejnego takiego skoku. I go zrobię. Na nowe dziedziny: kolej, energetyka, hydrotechnika — wylicza Stefański.
Prezesem się bywa
W jego gabinecie, na 33. piętrze wysokościowca w centrum Warszawy, stoi luneta. Ustawiona wprost na Stadion Dziesięciolecia. Ale spokojnie, panowie w gumiakach, szef pewnie rzadko was podgląda…
— Nie, dlaczego? Gdy robiliśmy próby palowania, nie musiałem jechać na stadion, tylko patrzyłem i z kierownikiem ustalałem wszystko "po drucie…" — wtrąca Stefański.
Ale mimo to nie cierpi tego wygodnego gabinetu w chmurach. Jakby mógł, ładowałby koparką ziemię lub worki z cementem, mieszając joystikami w kabinie operatora. To jego zabawki. W koparkach, tak twierdzi, czuje się najlepiej. Czaruje?
— Największym cierpieniem prezesa jest to, że nie może być na budowie. Jest typowym liderem zadaniowym. Uwielbia działać. Mieć sprawy pod kontrolą. Ale płaci za to bardzo wysoką cenę. To praca po kilkanaście godzin dziennie. Nieprzespane noce. Zawał — mówi Małgorzata Akimowicz-Paruszewska, jego współpracownik.
— Najbardziej nie lubię siedzieć w tym cholernym gabinecie. Jest jak klatka. A maszyny uwielbiam. Ech, gdyby tak udało się komuś połączyć jedno z drugim… — wzdycha Marek Stefański.
Ale zaraz wraca na ziemię. I opowiada o urlopie. Wiecie, jak wygląda ten rodzinny wypoczynek?
— Idziemy na plażę, parawan pod pachą, klapki klapczą. Mijamy jakichś robotników wykonujących kanalizację. Przyglądam się. Jadą równo po łebkach, więc mówię, co i jak. Na to oni: panie, spadaj pan. Fachowiec się znalazł! Żona pękała ze śmiechu, ale w końcu ich przekonałem — opowiada Stefański.
Wrogów mam kilku
Konkurenci mówią o nim tyle, ile wiedzą. Czyli niewiele. Że facet znikąd, że zaczynał od zera, a teraz "pcha się do koryta". Zawsze z prośbą o anonimowość, nigdy rozmowni. Może z zawiści, że dzisiaj nie są tam, gdzie znalazł się on. Na pudle. Drugie miejsce w budownictwie inżynieryjnym w Polsce. Że to on buduje Stadion Narodowy czy Most Północny — nie oni.
— Stefański jest wyjątkowo agresywny, jak już wejdzie w jakiś sektor, to nie chce wyjść. Rozpycha się łokciami. Albo przejmuje konkurencję, albo wypycha ją z rynku — mówi prezes jednej z firm budowlanych.
Inni wytykają Stefańskiemu, że generałów zatrudnia, i polityków, że w walizkach pieniądze wozi. Że koniunkturalista, bo wie, gdzie wejść i kiedy zgasić światło.
— Pieniądze i owszem, woziłem w walizce za Balcerowicza, generałów zatrudniam dwóch. Dużo? I co z tego? Koniunkturalista? Każdy nim jest, bo biznes jest jak konto bankowe, które nie ma przynależności politycznych. Władza się zmienia, opcje też, a biznes musi się kręcić. Nie mogę przecież powiedzieć, że skoro zmieniła się władza, to ja zamykam firmę i przestaję pracować. Bzdura! Niech pan poczyta ustawę o zamówieniach publicznych, to się pan zdziwi, że w Polsce cokolwiek udaje się zbudować, skoro jedynym wyróżnikiem jest cena. To chore! To dopiero stwarza koniunkturę dla tandeciarzy i cwaniaków bez referencji, którzy strzelają dampy do 50 proc. ceny kosztorysowej. Nie opłaca się być dobrym, tylko tanim — irytuje się prezes.
— Z Markiem Stefańskim znamy się od kilku lat. To bardzo sprawny menedżer, z ciekawą wizją rozwoju swojej spółki. Ma charyzmę — mówi Jerzy Wiśniewski, prezes PBG.
Krajanie, zaczynali w tym samym czasie. Dzisiaj rywale w walce o budowlane kontrakty.
— Tytan pracy. Gdy wybuchła sprawa nocnego spotkania w Marriotcie u Krauzego, Marek pierwsze, co powiedział, to: no i co w tym dziwnego, że Krauze był w nocy w swoim biurze, czy oni wszyscy nie wiedzą, że się pracuje na okrągło? — mówi współpracownik Stefańskiego.
Wrogowie?
— Są, z zazdrości. Niektórych to wkurza, że mały robaczek, który kiedyś był ich podwykonawcą, teraz jest kotem wydzierającym im kontrakty, więc warczą, ale nie gryzą, zazwyczaj kończy się aktem rozpaczy: czarnym PR — kwituje Stefański.
Dotyczy kilku firm i osób. Znanych. Nawet bardzo.
A jak wydziera te kontrakty? Czasem radzi sobie makabrycznym dowcipem:
— Wieś, chłop i ja. I cel: przejść z rurociągiem przez pole sołtysa. Pytam go: sprzeda nam pan ziemię? On na to: w życiu! Więc negocjujemy, suma rośnie, godziny lecą, a ten twardo: nie. Mówię więc: albo się pan zgodzi, albo pana zwiążemy i siłą przejdziemy. Rury pan nie ruszy, bo za ciężka. Facet nie wierzy, więc rzucam do pracowników: panowie, związać go. Sołtys na to: czekaj pan, podpiszę. Po chwili przerażeni pracownicy pytają, czy to na serio było, bo oni przecież nigdy by czegoś takiego nie zrobili. Ja im na to: wiem, dlatego tak powiedziałem — opowiada Stefański.
Historii ciąg dalszy:
— Pytam potem tego sołtysa przy wódce, dlaczego tak uparcie bronił się przed sprzedażą — mimo że takie pieniądze mu dawałem. On mi na to wprost: bo jak chłop, k…wa, mówi nie, to nie! I to ma być argument — pytam? On: a to mało?! — kończy.
Trzecia w nocy. Pod wykop na Ursynowie podjeżdża Stefański. Mercedes, laczki, garnitur. I opieprz, bo pracownicy w dole prawie śpią. Zaskoczeni jego widokiem, jakby Dodę w szlafroku zobaczyli. Prezesie, pan tu, o tej porze? Nie na bankiecie?
Bankiet to ja wam dopiero zrobię! Coście myśleli, że jak robota w nocy, to spać możecie? I praca ruszyła. Nic ważnego, zwykły wykop.
Ech, ta dusza budowlańca…
Podpis: Jacek Konikowski