Związkowcy robią igrzyska dla chleba

Marcel ZatońskiMarcel Zatoński
opublikowano: 2013-09-12 00:00

Duch w narodzie nie ginie — związkowcy w tłumie powtarzają ignorowane przez władze postulaty. Pełnej solidarności między nimi nie ma — każda branża gra o swoje. Nawet przeciw innej

Setki flag i transparentów, kukły, siatki mirabelek dla posłów czy nastawione na za pięć dwunasta zegarki dla ministra Nowaka przywiozły wczoraj do Warszawy tysiące związkowców z Solidarności, Forum Związków Zawodowych i OPZZ. Liderzy związkowi powtarzali wspólnie z trybun zgłaszane od dawna postulaty i składali je na piśmie w ministerstwie. Tymczasem szeregowi zgromadzeni stali w strugach wrześniowego deszczu. Co przyciągnęło ich do stolicy?

— W kraju jest źle, dlatego tu jesteśmy — mówi związkowiec ze Śląska.

Przykład idzie z góry

Wielu protestujących nie chciało z nami rozmawiać — niektórzy przyznawali, że przed rozpoczęciem protestów informowano ich, by nie udzielali wywiadów i kierowali dziennikarzy do liderów związkowych. Ci byli bardziej rozmowni.

— Władza się po prostu z nami nie liczy i zamiast dialogu jest monolog. A przykład idzie z góry — jak rząd się nie liczy z pracownikami i ich problemami, to przestają się z nimi liczyć pracodawcy — tłumaczyła przyczyny wspólnego protestu Elżbieta Jakubowska, przewodnicząca Solidarności w sieci Tesco.

Jednak i wśród szeregowych zgromadzonych nietrudno było znaleźć takich, którzy chcieli samodzielnie wykrzyczeć postulaty i postawić diagnozę państwu.

— Odkąd pamiętam, w Polsce było nie tak, jak być powinno, ale w dzisiejszych czasach jest chyba najgorzej. Jestem tu, żeby zaprotestować przeciwko temu, co robi ten rząd, który prawdopodobnie jest antypolski — denerwuje się 73-letni emeryt z Warszawy.

Ku pokrzepieniu serc

Protestujący przyznawali, że wielkich nadziei na wprowadzenie ich postulatów nie ma — czy to przy obecnych władzach, czy ewentualnie pod rządami dzisiejszej opozycji. Tłumaczyli jednak, że protestują, bo jeśli tego nie zrobią, będzie jeszcze gorzej. Kolejarze, z którymi rozmawialiśmy, podkreślali wszechogarniający brak wizji dla kraju.

— Chcemy po prostu, żeby coś w tym kraju drgnęło, bo teraz nie dzieje się nic, nie ma żadnych zmian na lepsze. Są tylko kolejne zapowiedzi i lans w mediach, a ludzie jak narzekali na brudne kible, spóźnienia, tłok i niewydolność, tak narzekają nadal — i taki marazm jest wszędzie, nie tylko na kolei — mówił związkowiec z PKP Intercity.

Swoje trzy grosze dorzucały pracownice Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, które — jak deklarowały — „wszystkie wzięły urlop, żeby razem z innymi branżami zaprotestować przeciw sytuacji w kraju”.

— Dostajemy ciągle nowe obowiązki, jesteśmy przeciążane pracą, a płace stoją w miejscu, podczas gdy koszty życia rosną. Nas nie interesują tłumaczenia, że jest kryzys i „nie da się” nic zmienić. Jak nie potrafią, to niech odejdą, bo nasze dzieci uciekną z tego kraju, a nie o to chodzi — mówiła pracownica ZUS.

Polscy oburzeni

Nasi rozmówcy podkreślali, że komisja trójstronna, która powinna być oficjalną areną dyskusji na linii związki — państwo — pracodawcy, w ogóle nie spełnia swojej roli i nie przyczyniła się do wprowadzenia żadnych potrzebnych zmian.

— Razi nas przede wszystkim brak dialogu ze strony rządu. Proszę zobaczyć, co się tutaj dzieje — ilu przyjechało ludzi, z ilu branż. To niezadowolenie z czegoś przecież wynika, a rząd milczy i zachowuje się, jakby nic się nie działo — mówił jeden z demonstrantów.

Rząd rzeczywiście milczał — związkowcy narzekali, że ich postulatów nie chciał osobiście odebrać żaden z ministrów, do których były bezpośrednio kierowane (m.in. Bartosz Arłukowicz, Sławomir Nowak, Władysław Kosiniak- Kamysz). Żaden z nich nie wyszedł do pikietujących.

Rozstajne drogi

W narzekaniach na polityków i stan państwa związkowcy byli jednogłośni. Gdy jednak dopytywaliśmy o szczegóły i cele, jakie chcą osiągnąć dzięki demonstracji, spójnej linii wśród zgromadzonych już nie było.

— Kolejarzom, jak prawie wszystkim, podniesiono wiek emerytalny — czyli będę siedział w lokomotywie i prowadził pociągi wypełnione ludźmi jako 67-latek, czego sobie nie wyobrażam.

Tymczasem mundurowi — policjanci czy żołnierze — przechodzą na emeryturę przed czterdziestką, a przywileje ledwie ograniczono tylko tym, którzy teraz zaczynają pracę. Logiki w tym nie widzę, bo jak żołnierz nie jeździ na misje, to w pracy ma praktycznie zerową odpowiedzialność, w przeciwieństwie do mnie. Niech robi tyle, ile ja — mówił maszynista PKP Intercity. Ostre słowa padały z ust górników.

— Górnictwo samo by się wyżywiło, gdyby nikt się do niego nie wtrącał. Mamy tzw. przywileje, bo to ciężka i niebezpieczna praca — i na odebranie tych przywilejów nigdy nie pozwolimy — mówił górnik z Jastrzębia.

Młodsi pracownicy górnictwa mieli nieco inne spojrzenie.

— Nie chodzi o przywileje, ale o to, żeby polskie firmy kupowały polski węgiel, żeby kopalnie się nie zwijały, bo dają zatrudnienie tysiącom ludzi — na dole i na górze. Mnóstwo sił poświęciłem na wyuczenie się zawodu, ale jak nic się nie zmieni, to trzeba się będzie nauczyć angielskiego i stąd uciekać — mówił dwudziestoparoletni ratownik górniczy z Bytomia. 20 tys. związkowców zakończyło protest około godziny 16. Założone przez nich miasteczko namiotowe pod Sejmem ma stać co najmniej do soboty.

Współpraca Mateusz Wiesiołek