Znamy już dwie cechy, którymi muszą się charakteryzować ministrowie przyszłego rządu, wyłonionego w wyniku wyborów parlamentarnych, jeżeli — zgodnie z wynikami sondaży — wygra je Platforma Obywatelska, a misję utworzenia gabinetu otrzyma Jan Rokita. Informacje są jak najbardziej wiarygodne, bo sformułował je sam in spe (dosłownie: w nadziei) premier Jan Rokita. Otóż każdy z nich musi być „mądrzejszy od Rokity” i nie być „osobistym wrogiem Jarosława Kaczyńskiego na śmierć i życie”.
No i tego się obawialiśmy: przyjdzie nam obyć się bez rządu. Bo przecież wystarczy chwilę posłuchać premiera z Krakowa, by zorientować się bez cienia wątpliwości, że znaleźć mądrzejszego od niego to zadanie niewykonalne, graniczące z cudem. Jeżeli nałożymy na to oczekiwanie drugie kryterium: zgodne współżycie z Jarosławem Kaczyńskim (a znamy lidera PiS jako człowieka niespotykanej spokojności, takiego, co to mu nawet na język nadeptać, a on nic), to staje się jasne, że nie ma pod słońcem takiego człowieka, który mógłby sprostać tym oczekiwaniom. Ba, tacy chyba nie występują w przyrodzie.
W tej sytuacji nie dziwi, że premier in spe Jan Rokita nie chce ujawnić nazwisk osób, które chętnie widziałby w rządzie. Wszystkie inne zapewnienia, między innymi o tym, że nie będzie desantu krakowskiego, że nie będzie nam przenosił Krakowa do Warszawy, traktujemy jako przejaw skromności, by nie narzucały się oczywiste skojarzenia z Zygmuntem III Wazą, który już raz stolicę przenosił. Teraz tylko historia się dopełnia.