Znajomy od kilku lat regularnie raz w tygodniu kupuje w niewielkim sklepie
osiedlowym ten sam gatunek żółtego sera. Lubi i już. Rok temu płacił za niego
niecałe 20 zł za kilogram, dzisiaj 6 zł więcej. A nic się nie zmieniło – ciągle
to ten sam, ulubiony przez niego i jego rodzinę ser.
Mój przyjaciel ma jednak
dużo szczęścia. Zarabia na tyle dobrze, że wzrost cen żywności nawet jeżeli
odczuje to przede wszystkim mentalnie – nic więcej mu się nie stanie. Tego
szczęścia, niestety, nie mają już na przykład mieszkańcy zdecydowanie
biedniejszych państw głównie Azji i Afryki.
W Indiach np. sześciu na
dziesięciu obywateli mieszka na biednej wsi, zarabiają ledwie tyle, żeby
przetrwać. Dla tych ponad 600 mln ludzi wzrost cen żywności na świecie to
dramat. Trwające od kilku miesięcy zamieszki na ulicach Kalkuty i innych
indyjskich miast związane z gwałtownie drożejącą żywnością przestają dziwić.
Podobne wybuchły już w blisko 20 państwach – m.in. w Kamerunie, Burkina Faso,
Nigrze, Indonezji, na Filipinach, w Mongolii, na Haiti i w Egipcie. Powody są
oczywiste – w ciągu ostatniego roku ceny ryżu skoczyły na świecie średnio o 75
proc., pszenica zdrożała aż o 130 proc., a soja o 87 proc. Tak wynika z
ostatnich danych Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i
Rolnictwa (FAO). Co prawda zdarzają się chwilowe sezonowe spadki cen niektórych
artykułów żywnościowych – jak choćby owoców i warzyw teraz w Polsce czy mięsa
wieprzowego wczesny latem – ale trend jest niezmienny. Żywność na świecie
drożeje i tylko skrajni optymiści widzą szansę na szybką zmianę tej tendencji –
zbyt wiele czynników wpływa na to, że bochenek chleba kosztuje dzisiaj ponad dwa
złote, a jeszcze całkiem niedawno prawie o złotówkę mniej.
Po pierwsze: Chiny i Indie
W Chinach i w Indiach żyje prawie 2,5 mld Ludzi. Od 1980 r. populacja w
każdym z tych państw zwiększyła się o niemal 800 mln, czyli prawie o 50 proc.
Jeszcze szybciej w tym czasie rosło indyjskie i chińskie PKB – w Indiach
zwiększyło się mnie więcej sześciokrotnie, w Chinach ponad dziesięciokrotnie.
Według ekspertów FAO, wzrost zamożności społeczeństwa w pierwszym rzędzie
przekłada się na zmianę przyzwyczajeń żywieniowych, a w szczególności na wzrost
spożycia mięsa. Co doskonale widać na przykładzie Chińczyków. W połowie lat 80.
przeciętny mieszkaniec Państwa Środka konsumował rocznie ok. 20 kg mięsa. Teraz
zjada już ponad 50 kg. To zaś jest główną przyczyną podwojenia światowego
zapotrzebowania na mięso od początku lat 80. Tylko w latach 1992-2007 światowa
produkcja i konsumpcja mięsa wzrosła z 200 mln ton do niemal 300 mln
ton.
Efektem gwałtownie rosnącej produkcji mięsa jest znaczny wzrost cen
zbóż, które są najważniejszym składnikiem pasz; aby wyprodukować kilogram
wieprzowiny, potrzeba 3 kg zboża, i 8 kg na wyprodukowanie kilograma wołowiny.
Od początku lat 90. liczba ludności na świecie wrosła o 25 proc., a
produkcja zbóż w tym czasie zwiększyła się z 1,8 mld ton do 2,1 mld ton. Przy
tym jednak aż o 200-250 mln ton zboża więcej niż 20 lat temu przeznacza się na
paszę dla zwierząt. W konsekwencji teraz na mieszkańca Ziemi przypada relatywnie
mniej pszenicy, kukurydzy czy ryżu do spożycia niż kilkanaście lat temu.
Po drugie: ropa
To, że cena ropy naftowej wpływa na ceny detaliczne żywności jest oczywiste.
Po polach jeżdżą traktory. Surowce spożywcze a potem gotową żywność trzeba
rozwieźć itd. Jednak problem jest bardziej złożony. Wzrost cen ropy zmusił kraje
wysoko rozwinięte do poszukiwania alternatywnych źródeł energii. Postawiono więc
zainwestować w biopaliwa. Prawdziwe spustoszenia na rynku żywności wywołuje
program ,,Twenty by ten” forsowany przez administrację Busha. Według założeń
jego autorów, w ciągu dziesięciu lat w Stanach udział biopaliw ma się zwiększyć
do 15 proc. całości zużywanych paliw płynnych. A biopaliwa za oceanem produkuje
się głównie z kukurydzy. Żeby zrealizować założenie amerykańskiego programu,
trzeba produkować 600 mln ton kukurydzy rocznie – to prawie dwa razy więcej, niż
udało się Amerykanom zabrać w 2007 r. – 335 mln ton. Po uruchomieniu programu,
farmerzy w ciągu roku zwiększyli areał upraw tego zboża o 19 proc., głównie
zmniejszając uprawy pszenicy i soi. W tym samym czasie ceny kukurydzy wzrosły o
30 proc. – zapotrzebowania na kukurydzę nadal znacznie przewyższa jej podaż.
Jeżeli Amerykanie dalej będą realizować program ,,Twenty by ten”, czekają nas
podwyżki cen kukurydzy o niewyobrażalnej skali. Oczywiście, wzrosną też ceny
pszenicy i soi – coraz mniej pól jest przeznaczanych pod te uprawy.
Podobnie
może wyglądać sytuacja w Unii Europejskiej, gdzie planuje się do 2020 r.
zwiększyć udział biopaliw na rynku do poziomu 10 proc. Spowoduje to wyłączenie
spod upraw żywności 15 proc. unijnych gruntów. O tym, jak to wpłynie na ceny
podstawowych surowców spożywczych, lepiej sobie nie myśleć.
Po trzecie: spekulacje finansowe
Istnieją opinie, że ważnym czynnikiem, który wpływa na wzrost cen żywności, są spekulacje finansowe na światowych rynkach. I tutaj słychać już nie tylko echa kryzysu na amerykańskim rynku nieruchomości oraz wcześniejszego pęknięcia bańki internetowej z początku XXI wieku. Menedżerowie przeróżnych funduszy próbują znaleźć nowe sposoby inwestowania pieniędzy. Skoro nie można już zarabiać kroci na spółkach nowych technologii i na nieruchomościach, poszukajmy bardziej perspektywicznego rynku. Dla wielu stał się rynek żywności. Masowa spekulacja może stymulować wzrost cen, ale roli tego czynnika nie można przeceniać. Po pierwsze, dlatego że spekulacje finansowe w tym akurat przypadku są wywołane przez inne bardziej znaczące i niekorzystne zjawiska na rynku żywności. To zjawisko wtórne – nie pierwotne. Po drugie, czasem operacje finansowe mogą przynieść spadek cen żywności – w chwili, kiedy inwestorzy masowo dyskontują zyski. Taka sytuacja już kilka razy zdarzyła się w ciągu minionych kilkunastu miesięcy. Ceny niektórych produktów finansowych na krótki czas spadły o kilka procent.
Po czwarte: efekt cieplarniany…
Z powodów politycznych długo można udawać, że efekt cieplarniany to bzdura.
Można udawać nawet wtedy, gdy powodzie, przedłużające się susze pustoszą zbiory
na całym świecie, a lód w szybkim tempie znika z obydwóch biegunów.
W 2007
r. z powodu niekorzystnych zjawisk pogodowych zbiory zbóż w Niemczech, Czechach,
na Węgrzech oraz na Ukrainie były kiepskie. Kraje te zostały więc zmuszone do
większego niż zwykle importu, a to przełożyło się na wzrost cen w Europie – w
tym również w Polsce.
Podobnie wygląda sytuacja na rynku produktów
mleczarskich, np. w Australii i Nowej Zelandii, gdzie do wzrostu cen przyczynia
się susza, a z tych krajów pochodzi ok. 50 proc. produktów mleczarskich
sprzedawanych na rynkach światowych.
Bez szans na szybką poprawę
Najlepiej już było. Nie da się szybko zatrzymać wzrostu cen żywności. Nie
dlatego, że do listy poważnych i szybko nierozwiązywalnych problemów
wymienionych powyżej można dodać jeszcze kilka innych, np. wprowadzenie ceł
eksportowych w Indiach i Argentynie. Państwa eksporterzy żywności nagle
wprowadzają cła, żeby walczyć z drożyzną na własnym rynku.
Ropa naftowa nie
potanieje – przynajmniej w perspektywie kilkunastu miesięcy i nie na tyle, by
zaniechać produkcji biopaliw. Nie zwiększymy gwałtownie produkcji żywności – na
to potrzeba czasu. Nie ustabilizujemy również warunków pogodowych na świecie.
Nie widać też przesłanek, by rozwój Indii i Chin gwałtownie wyhamował. Na pewno
pomóc nam może nowa technologia, ale na je wprowadzenie znowu potrzeba trochę
czasu. A zaczyna nam go brakować. Co gorsza, nie tylko na produkcję
żywności...
Więcej przeczytasz w lipcowym "Rynku Kapitałowym"
