Z amerykańskiej gospodarki napływają słabsze dane, a inwestorzy martwią się o wypłacalność Grecji. Euro traci na wartości, frank jest mocny, spadają giełdowe indeksy. Tak wyglądał rynek na przełomie maja i czerwca ubiegłego roku.
W zależności kalendarzowe typu "efekt stycznia" czy "rajd Mikołaja" raczej nie wierzę. To, że pogorszenie nastrojów drugi rok z kolei przypada na przełom maja i czerwca, uznaję za przypadek czysto losowy. Trzeba jednak przyznać, że zbieg okoliczności aż prosi się o jakąś spiskową teorię — w tym samym czasie mamy tę samą listę obaw, która w ubiegłym roku wywołała wyprzedaż euro i poważną korektę na rynku akcji.
Rynek najbardziej nie lubi niepewności. To wniosek z ubiegłego roku, biorąc pod uwagę notowania wspólnej waluty i problemy na peryferiach strefy euro. Przyznanie Grecji pakietu pomocy opiewającego na 110 mld EUR przez kraje strefy oraz MFW przełożyło się na poprawę nastrojów, ale tylko chwilową. Przełom na rynku nastąpił dopiero miesiąc później, po tym jak programy oszczędnościowe zostały przyjęte nie tylko w Grecji, ale i na Półwyspie Iberyjskim, a konsolidacja fiskalna została zapowiedziana w Wielkiej Brytanii. Dla rynku był to sygnał, że w Europie jest jednomyślność w kwestii drogi wyjścia z kryzysu.
Tej jednomyślności teraz ewidentnie brakuje. Inwestorzy zdają sobie sprawę z tego, że w przypadku Grecji potrzebne są odważne decyzje. Mogłaby to być dodatkowa pomoc w połączeniu z restrukturyzacją, przynajmniej w miękkim wydaniu (wydłużenie zapadalności długu). Jednak, podobnie jak w ubiegłym roku, kalkulacje polityczne sprawiają, że wypracowanie szybkiej decyzji może być trudne. Tak długo jak, rynek nie zobaczy znów jednomyślności w Europie, euro będzie tracić. Słabsze dane z USA i Chin to dodatkowy pretekst dla giełdowych niedźwiedzi, by wykorzystać problemy w Europie.
Przemysław Kwiecień