Wykonany w sobotę przez prezydenta Baracka Obamę zwrot zaskoczył Amerykę i świat. Spodziewano się, że w niedzielę rakiety już spadną na cele w Damaszku, zwłaszcza że poniedziałek jest w USA świętem i giełda nie funkcjonuje, zatem miałaby więcej czasu na uspokojenie. Tymczasem prezydent nagle przesłał do Kongresu projekt uchwały o wyrażeniu zgody na działania militarne w Syrii w celu zapobieżenia używania tam broni chemicznej.

Oznacza to odłożenie ich o co najmniej dziesięć dni, oczywiście jeśli obie izby uchwałę w ogóle podejmą. Przyczyną zwrotu bynajmniej nie jest przypomnienie sobie przez Baracka Obamę o pokojowym Noblu. Rozkładając odpowiedzialność wyciągnął nauczkę z klęski premiera Davida Camerona w Izbie Gmin, która wykluczyła brytyjski udział w uderzeniu na syryjskiego dyktatora Baszara al-Assada.
Niezależnie od kreatywności administracji USA, w świetle prawa międzynarodowego atak będzie i tak nielegalny. I to niezależnie od okoliczności, że Syria jest stroną protokołu genewskiego z roku 1925, zakazującego użycia broni chemicznej. Karta Narodów Zjednoczonych, napisana głównie przez prawników amerykańskich, wyklucza używanie siły przeciw innym krajom, chyba że w samoobronie lub na podstawie upoważnienia Rady Bezpieczeństwa ONZ.
A ponieważ Rosja i Chiny blokują każdą rezolucję, krąg niemożności się zamyka. Idealistyczna karta bywa obchodzona rozszerzaniem terminu „samoobrona” oraz stworzeniem kategorii „interwencji humanitarnej". Podobne do przypadku Syrii były okoliczności uderzenia na Serbię w roku 1999. Wtedy Rosja również blokowała rezolucję i użyto argumentu katastrofy humanitarnej w Kosowie. W NATO-wskich bombardowaniach Belgradu i innych miast zginęło ponad tysiąc cywilów, do tej pory straszą tam kikuty zniszczonych budynków, ale Serbia jednak weszła na kurs zbliżenia z Unią Europejską.
Niestety, w przypadku Syrii ograniczona interwencja nie będzie miała żadnego znaczenia poza moralnym.
Reżim dostał dużo czasu na przygotowania, zakopanie się w bunkrach i ukrycie chemicznych arsenałów. Będzie dalej robił swoje, korzystając z poparcia Rosji, Chin i Iranu oraz podziałów w obozie rebeliantów. Każdy walczy tam przeciw każdemu, a w statystyce śmierci ofiary gazu to zaledwie mały odsetek.
Notabene w sprawie samego Baszara al-Assada charakterystyczna jest postawa Izraela, który obawia się… jego upadku. Bo to wielki wróg, ale „swój”, per saldo mniej groźny, niż instalujący się już nad granicą nieprzewidywalni islamscy ekstremiści.
Jest jeszcze jedna okoliczność, przypadkowo zbieżna kalendarzowo z syryjską tragedią. W czwartek zbiera się w Sankt Petersburgu zaplanowany od roku szczyt G20, gdzie oko w oko staną już nie ambasadorowie, lecz szefowie skłóconych stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ — z jednej strony gospodarz Władimir Putin i nowy władca chiński Xi Jinping, a z drugiej Barack Obama, David Cameron i Francois Hollande.
Agenda nie zawiera osobnego punktu dotyczącego Syrii, ale cały globalny szczyt zostanie jej tragedią skażony. Jednym z powodów sobotniej zmiany taktyki prezydenta USA niewątpliwie jest również bliska perspektywa G20.