Królowie numerowani są według imion, zatem taka propozycja jest republikańsko-monarchistyczną hybrydą. Jednak w czasach przemieszania wartości, którego dowiodło złożenie głowy państwa republikańskiego wśród głów koronowanych na Wawelu, staje się całkowicie zasadna.
Prezydent teoretycznie jest pierwszym spośród wszystkich Polaków, ale praktyka naszego życia publicznego po prostu wymusza wybieranie pomazańca partyjnego. Samodzielny niewątpliwie był jeszcze Lech Wałęsa, ale i jemu szybko zaczął doskwierać brak przybocznej partyjki. Obaj następni prezydenci odgrywali wręcz rolę królowej matki w partyjnym roju — Aleksander Kwaśniewski podźwignął pogrobowców Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Lech Kaczyński zaś skupił sieroty po rozsypce Akcji Wyborczej Solidarność. W takim zestawieniu Bronisław Komorowski wypada jako partyjny lider zdecydowanie najsłabiej, ponieważ na szczyty państwa od kilku lat windował go aparat Platformy Obywatelskiej oraz splot dramatycznych okoliczności. Przecież dla marszałka Sejmu jeszcze choćby podczas składania życzeń w ostatniego sylwestra było wręcz niewyobrażalne, w jakim charakterze znajdzie się w izbie poselskiej 6 sierpnia!
Najważniejszym kryterium oceny prezydenta Bronisława Komorowskiego od
pierwszego dnia sprawowania urzędu będzie jego chęć i zdolność do odpępienia się
od generalnej linii partii. Nadzieje społeczeństwa na taki kierunek wyrażają się
w sondażach, które cytujemy w wektorze dla prezydenta na stronie 3. Komorowski
nie może dać sprowadzić się do roli automatu do podpisywania ustaw, jaką
wyznaczyła mu znaczna część aktywu PO. Według tej czytelnej koncepcji, w nagrodę
otrzymałby całkowicie wolną rekę w obszarze nadbudowy — czyli ciepłych
przemówień, orderów, wizyt i innych reprezentacyjnych atrybutów przynależnych na
całym świecie głowom państw. Donald Tusk naprawdę nie jest zazdrosny o blask
prezydenckiego żyrandola wiszącego w Sali Kolumnowej — ale pod warunkiem, że
jego jasność będzie ogrzewać rządowe dokonania.