Przecież już ponad pięć lat trwa, zaś od kilku miesięcy została zintensyfikowana generalna konfrontacja ekipy tzw. dobrej zmiany z unijnymi instytucjami. Największym wrogiem jest oczywiście Parlament Europejski (PE), zaś pozostałe miejsca na podium zajmują KE i TSUE. Bardzo nieprzyjazna okazuje się także reprezentująca 27 państw ministerialna Rada UE – czyli druga obok PE izba legislacyjna – która większością kwalifikowaną przyjmuje dyrektywy i rozporządzenia. Jedynym organem jeszcze akceptowanym przez PiS pozostaje Rada Europejska, czyli szczyt prezydentów i premierów, a to z tej przyczyny, że konkluzje wymagają jednomyślności (poza nielicznymi traktatowymi wyjątkami, takimi jak np. w 2017 r. reelekcja Donalda Tuska).
Reakcja naszych władców na wniosek KE do TSUE potwierdza, że konflikt będzie się pogłębiał. Jarosław Kaczyński nakazał bezwzględną twardość wobec instytucji unijnych, tzw. miękiszoństwo nie wchodzi w grę. Rozkazał także Julii Przyłębskiej potwierdzenie przez jej Trybunał Konstytucyjny wyższości krajowego ustawodawstwa nad unijnym dorobkiem prawnym. Utrzymując wciąż większość w Sejmie i zdolność do odrzucenia ewentualnych poprawek Senatu władcy mogą przegłosować absolutnie wszystko, ale muszą po męsku przyjąć także do wiadomości, że konfrontacja z unijną wspólnotą ma wymierną cenę.
