Wiadomość, że licytacje prac Alberta Burriego i Josepha Beuysa doprowadziły ostatnio do nowych rekordów, brzmi niewinnie. Wątpliwości w głowach inwestorów mogą się jednak pojawić, kiedy wyjdzie na jaw, że warta 11,5 mln USD (45,2 mln zł) praca Burriego to niedbale pozagniatany kawałek workowego płótna, a wycenione powyżej 1 mln USD (3,9 mln zł) dzieło Beuysa składa się z tablicy lekko zapisanej kredą.

Kolekcjonerów, którzy nie są na taki próg wejścia gotowi, można uspokoić — lokalni mistrzowie nieoczywistych tworzyw nie wymagają jeszcze milionów, a rynek ich prac rośnie nawet wyraźniej niż sprzedaż arcydzieł z zagranicy.
Cena juty odbija
Ubiegłoroczny obrót niekonwencjonalną sztuką Alberta Burriego był najwyższy w historii, wynika z danych portalu Artprice, który monitoruje ceny na aukcjach.
Przeciętnie inwestycja w płótno powleczone podziurawionym workiem wymagała w 2015 r. ponad 740 tys. USD (2,9 mln zł) — w skali polskiego rynku to sporo, ale średnia dobrze wpisuje się w nowy trend wzrostowy na rynku obrazów włoskich XX-wiecznych autorów. Burri potrafił się wyrażać w kolażach z juty, pumeksu, smoły, a nawet konopi, więc o wartości sygnowanych przez niego obiektów ewidentnie nie może przesądzać ani szlachetność materiałów, ani tym bardziej precyzja warsztatowa.
Czynnik, który decyduje o tym, że surowy worek potargany własnoręcznie przez inwestora nie miałby takiego potencjału, to głównie przełomowość i autentyczność — włoski Burri i polski Kobzdej rozwijali ten pomysł w latach 50., kiedy na taki rodzaj ekspresji mało kto był jeszcze gotowy.
Reliefowe kompozycje — czyli takie, które nie są płaskie, tylko wystają — pokrywane były grubymi warstwami farby, a pomiędzy płócienne fałdy wtykano czasem również trociny czy drobiny metalowe. W wykonaniu Aleksandra Kobzdeja tzw. malarstwo materii kosztuje zwykle poniżej 100 tys. zł, więc od dwóch lat coraz częściej korzystają z tego kolekcjonerzy — natomiast w porównaniu z 2010 r., zeszłoroczny obrót był wyższy 13-krotnie. W przypadku rynku tego artysty do statystyk lepiej się jednak nie przywiązywać, bo wyniki rzeczywiście pokazują zwiększony popyt, ale trudno o głębsze analizy, kiedy praca autora pojawia się na aukcji rzadziej niż raz w miesiącu.
Gipsowa ręka rynku
Inwestorzy, którzy zdążyli się już oswoić z podziurawionymi płótnami, mogą przejść do strategii jeszcze lepiej rokującej, czyli do lokowania kapitału w tzw. przedmiotach zdegradowanych. Takie właśnie, fachowo brzmiące określenie odpadków pojawia się w opisach katalogowych wielu autorów — m.in. niemieckiego reformatora Josepha Beuysa i rodzimego skandalisty Władysława Hasiora.
Beuys zasłynął tak odważnym posunięciem, jak zamykanie się przez trzy dni w jednym pomieszczeniu z kojotem, czy chociażby akcją, podczas której objaśniał eksponowane w galerii obrazy zdechłemu zającowi, mając jednocześnie całą twarz w miodzie i płatkach złota. Ceny jego prac są więc w pewnym sensie niestosowne, bo przypominające niepotrzebne żelastwa rzeźby i serie ciemnych grafik nie zmieniają się aż tak radykalnie, żeby pasować do tej twórczości — głównie dlatego, że dzieła najbardziej rozpoznawalne miały po prostu niematerialny charakter.
Ze względów czysto inwestycyjnych, zamiast na niemieckiego performera, warto więc zwrócić uwagę na Władysława Hasiora, bo obrót jego pracami zwiększył się w ubiegłym roku 22 proc., a w poprzednim nawet 135 proc. 143-procentowy cenowy skok w 2015 r. tłumaczyć można m.in. sprzedażą jednej z prac za 500 tys. zł — rekord odnotowano za dwumetrowe płótno z przytwierdzonym krzesłem, licznymi rozdarciami i gipsowym odlewem dłoni, skróconym o mały palec.
Podobny dramatyzm i prześmiewczość przypisywany jest 60-centymetrowemu obiektowi wylicytowanemu w marcu do 41 tys. zł, w którego strukturę wmontowany został zabawkowy zajączek, tronujący na trójkolorowym postumencie, na tle sztandaru obrębionego sztucznie wyglądającym futrem. Autor ceniony przede wszystkim za odpowiadanie na społeczne problemy wręcz perwersyjnie sięgał po różne religijno-jarmarczne motywy, zepsute lalki i tak nietypowe dodatki, jak mydło, rdzewiejący drut, potłuczone lusterka czy naturalne włosy.
Twierdził, że używa materiałów, które coś znaczą — i to wyjaśnienie trafia, bo wystarczy wskazać chociażby rozbite szkło, a nawet odżegnujący się od takiej sztuki inwestor stwierdziłby, że jak tworzywo ma coś wyrażać, to prawdopodobnie jakiś rozłam czy niepokój. Po takim stwierdzeniu warto jednak ograniczyć doznania lękowe, bo mimo że w polu obrazu pojawią się jednocześnie alarmująco rozbita butelka, pozbawiona ręki lalka i budzące niepewność krzywe gwoździe, ich działanie będzie kojące — ceny od kilku lat stabilnie rosną, a ryzyko portfela jest złagodzone.