Rząd, kryzys i ci niedobrzy spekulanci

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2008-11-28 14:03

Jest takie powiedzenie: jeśli ktoś ci mówi, że jesteś pijany to wzrusz ramionami, jeśli ktoś następny ci to powie to się zastanów, jeśli powie to trzecia osoba to wracaj do domu i połóż się spać. Pierwszy był JP Morgan prognozujący wzrost PKB w Polsce na 1,5 procent. Drugim był BNP Paribas. Według tego banku w przyszłym roku PKB w Polsce wzrośnie o 0,4 proc., a w 2010 r. - o 1,4 proc. To najgorsza z dotychczasowych prognoz. Można powiedzieć, że trzecim zespołem był duet Hausner - Gronicki, którzy w artykule w „Gazecie Wyborczej" ostrzegali rząd przed bezczynnością. Jest też Goldman Sachs z prognozą 2,1 proc. A rząd nadal nie chce pójść spać... Oczywiście to jest figura retoryczna. Po prostu jak słucham, czy czytam to, co mówi premier czy minister finansów to widzę, iż zakładają oni po pierwsze, że gospodarce nic się nie stanie, a po drugie, że jeśli nawet nastąpi spowolnienie to wystarczy zadbać o budżet i finanse, a reszta sama się zrobi. Nieodrodni uczniowie Miltona Friedmana. Świat się naokoło wali, wszystko się zmienia, a tutaj ciągle niewzruszona ostoja fundamentalizmu rynkowego.

Tutaj mała dygresja. Do rządu i kryzysu jeszcze wrócimy, ale na razie wróćmy do JP Morgan i innych. JP Morgan po publikacji prognozy wzrostu PKB stał się wrogiem publicznym numer 1. Potem miał nieszczęście być sprawcą „fixingu cudów", a potem zaczęto podejrzewać firmę o manipulacje rynkiem walutowym. Czarny Piotruś polskiego rynku finansowego. Przy okazji usłyszałem i przeczytałem tyle głupstw, że czasem nie wiedziałem, czy śmiać się czy płakać. Ale po kolei. Świadkami fixingów cudów byliśmy od wielu lat. Czasem prawie codziennie pisałem o znacznym zawyżeniu/zaniżeniu WIG20. Tak więc, jeśli sąd (nie media) orzeknie, że JP Morgan popełnił przestępstwo to do prokuratury powinna ustawić się kolejka winnych. Dobrze by było, żeby po prostu GPW pomyślała jak przeciwdziałać takim praktykom. Wystarczyłby zakazać zleceń koszykowych w fazie fixingu i problem by zniknął.

Teraz sprawa opcji walutowych i manipulowania kursem waluty. Tu jest jeszcze zabawniej. Krzyk podniósł się okrutny, służby badają sprawę (słusznie, bo każde podejrzenie trzeba zbadać), a firmy polskie idą do sądu po to, żeby wykręcić się z zawartych umów. Pusty śmiech mnie ogarnia. Miałem do czynienia kilka lat temu z firmami, które chciały się zabezpieczyć przed ryzykiem kursowym. Co druga z nich chciała przy okazji zarobić (czyli spekulować). Jak informują media (pewności przecież nie ma) odpowiedzialni w tych firmach ludzie, mający do dyspozycji cały sztab fachowców, podpisali umowy, które w przypadku osłabienia złotego uderzają w finanse ich zakładów, a teraz z minami niewiniątek mówią: to bank nas oszukał. Kpią czy o drogę pytają? Jeśli wtedy, kiedy euro kosztuje np. 3,20 zł. (i mówiono, że jeszcze się wzmocni) zawierana jest umowa w której bank zobowiązuje się, że zapłaci za parę miesięcy za 1 milion euro np. 3,50 zł., ale jeśli cena będzie wyższa to firma po 3,50 zł. dostarczy np. 10 milionów euro, to co w takiej umowie jest niejasne? Analfabeta, gdyby mu te warunki przeczytano, zrozumiałby, o co chodzi.

Nawet jednak, gdyby rzeczywiście spekulanci przypuścili atak na naszą walutę to przecież mamy wolny rynek, nieprawdaż? Rozumiem, że gdyby George Soros chciał wywrócić naszą walutę tak jak w 1991 roku wywrócił funta brytyjskiego to do końca życia nie wyszedłby z naszego więzienia? Najbardziej potępiają spekulantów te osoby, które jeszcze niedawno były gorącymi orędownikami wolnego rynku. Co za czasy... ja, który od zawsze wałczyłem z leseferyzmem, fundamentalizmem rynkowym i turbokapitalizmem muszę bronić wolnego rynku przed jego niedawnymi gorącymi zwolennikami. Świat się wali...

Dygresja okazała się być długa, ale czas wrócić (jak mawiają Francuzi) do naszych baranów, czyli do kryzysu i sposobu, w jaki rząd sobie z nim radzi (a raczej nie radzi). Okazuje się, że Polacy są bardzo optymistycznym narodem i generalnie lekceważą światowy kryzys. Kupujemy samochody, a informacje z biur podróży mówią o bardzo dużej ilość rodaków chcących wyjechać na zagraniczny wypoczynek. Nie dziwię się, że takie są reakcje. Kryzysy jeszcze większości nie ukąsił. Ciągle się jednak czyta o redukcjach, bądź wstrzymaniu produkcji przez firmy zależne od zagranicznych właścicieli. Polskie spółki też ograniczają produkcję. Eksporterzy, mimo osłabienia złotego, martwią się, bo zamówienia wysychają. Inwestycje hamują. To na razie tylko zapowiedzi problemów. Spadek sprzedaży detalicznej i wzrost bezrobocia zobaczymy w przyszłym roku.

Wydawało mi się, że niepohamowany optymizm powoli znika z ław rządowych, ale okazało się, że się myliłem. Premier Donald Tusk wyraźnie wątpi w to, że jakiś program wspierający gospodarkę jest potrzebny. O „planie" (bo to raczej prośba, a nie plan) Komisji Europejskiej wypowiada się z dużą wstrzemięźliwością. Nawet trudno się dziwić, bo skąd Polska ma wysupłać 18 mld złotych (sugerowany przez KE 1,5 procent PKB przeznaczone na wspomożenie gospodarki)? Nasz rząd przecież wierzy w to, że wszystko załatwi niewidzialna ręka rynku. Premier wręcz mówi, że na szczęście rząd nie uległ i nie obniżył akcyzy na paliwa, wtedy, kiedy cena ropy atakował 150 dolarów, i problem rozwiązał się sam. Wyraźnie widać oczekiwanie, że tak będzie i tym razem, że przez kryzys przejdziemy suchą noga. Poza tym skąd niby mielibyśmy wysupłać równowartość planowanego deficytu budżetowego?

Premier Donald Tusk w debacie sejmowej chwalił się też tym, że w przyszłym roku podatnicy zapłacą o 35 miliardów złotych mniej (obniżka składki rentowej, zmiana stawek podatkowych, likwidacja podatku spadkowego). Pieniądze te zostały w kieszeniach (niewielu) Polaków dzięki poprzedniej ekipie, ale faktem jest, że obecna mogła ten pociąg zatrzymać. Mogła nie wprowadzać drugiego etapu obniżki składki rentowej i przyszłorocznej zmiany stawek podatkowych. Nie zrobiła tego, a teraz te pieniądze bardzo by się budżetowi i całej gospodarce (nie mówiąc już o służbie zdrowia) przydały. Niedługo okaże się, że po zweryfikowaniu założeń budżetu (zapewne nadal z przyjęciem niezbyt realnego wzrostu PKB) zabraknie w nim przychodów, a dając o świętą krowę, czyli deficyt, ministerstwo finansów będzie cięło wydatki. W kryzysie cięcie wydatków ... przecież to jest seppuku.

Minister Rostowski i premier Tusk mówią o pieniądzach przekazanych ludziom. Warto jednak, żeby każdy policzył, jakie zmiany wprowadzają nowe podatki. Osoba ze średnią płacą zyska 25 złotych miesięcznie, a zarabiająca 20 tysięcy złotych zyska 1.300 złotych miesięcznie. Prowadzący działalność gospodarczą nic nie zarobią. Jeśli chodzi o składkę rentową to zmiany były w podobnych proporcjach. Wiem, że niektórzy powiedzą, iż dodaję pomarańcze do kartofli, ale radziłbym policzyć obciążenia płac razem z ZUS-em. Już obecnie nisko zarabiający mają obciążenie tylko o parę punktów procentowych mniejsze od dobrze zarabiających (po przekroczeniu nieco więcej niż 85 tysięcy zł. składek emerytalnych ZUS się już nie płaci) . Po wprowadzeniu nowych podatków płace mniej zarabiających będą obciążone mocniej niż tych zarabiających bardzo dobrze. Poza tym dochodzi jeszcze temat rozporządzalnych wydatków i płaconego VAT-u, co też działa na niekorzyść mniej zarabiających.

Na całym świecie myśli się o tym jak pomóc jak największej ilość obywateli (w tym kierunku pójdzie też nowa amerykańska administracja), bo przecież to właśnie ci mniej zarabiający natychmiast wydadzą otrzymane pieniądze pomagając gospodarce (poza tym kryzysy bije w nich najmocniej). Zamożni krajowej (podkreślam słowo: krajowej) gospodarce pomogą w znikomym stopniu. U nas jednak nadal króluje myślenie sprzed kryzysu. Żebyśmy się przypadkiem nie obudzili za rok w zrewolucjonizowanym kraju.

Czytam dzisiaj w „Gazecie Wyborczej", że zespół ministra Michała Boniego szykuje plan pt. „Działania Polski wobec kryzysu finansowego - pakiet stabilności i rozwoju". Dlaczego taki plan szykuje zespół doradców, a nie ministerstwo finansów? Czyżby dlatego, żeby można było powiedzieć, że plan jest, a jednocześnie nie podejmować żadnych zobowiązań? Podobno znajdziemy w tym planie zalecenia: utworzenia pakietu gwarancji i poręczeń dla małych i średnich firm, „rozważenia" zwiększenie gwarancji międzybankowych, przyśpieszenie inwestycji finansowanych ze środków UE (wykorzystanie więcej o 5 mld zł.), „zastanowienia" się nad ulgami inwestycyjnymi dla przedsiębiorstw. Jak widać plan jest skromniutki i do tego pojawiają się w nim słowa „rozważyć", czy „zastanowić się". Wynik? Odległy i bardzo niepewny.

Rząd powinien bardzo szybko rozważyć agresywne działanie gwarantujące kredyty wykorzystywane przy przedsięwzięciach finansowanych z UE. Przy obecnym zastoju na rynku kredytowym może się okazać, że samorządom zabraknie pieniędzy na wkład własny. Należy nie „rozważać", a natychmiast zwiększyć gwarancje dla rynku międzybankowego (obecne są zdecydowanie niewystarczające - nikt z nich nie skorzysta). Należy wspomóc deweloperów gwarancjami przy budowie rozpoczętych już inwestycji. Trzeba też pomóc kredytobiorcom w zaciąganiu kredytów hipotecznych (ulgi odsetkowe, gwarancje dla młodych osób). Inwestycje w budownictwo zawsze niezwykle mocno nakręcają koniunkturę. Należy użyć środków budżetowych dla wspomożenia wysiłku miast w przygotowaniu EURO 2012. W innym przypadku nie dadzą sobie rady, Polska się skompromituje, a gospodarka będzie cierpiała.

Bardziej kontrowersyjne, a niezbędne według mnie przedsięwzięcia to między innymi kolejne posunięcia. Należy zdecydowanie i jasno zrezygnować z wejścia do ERM 2 w 2009 roku, czyli z przyjęcia euro w 2012 roku. Nic się nie stanie, jeśli będzie to rok 2013 lub 2014. Gdybyśmy byli teraz w strefie euro to w zwalczaniu kryzysu by nam pomogło. Wchodzenie do ERM 2 tylko zaszkodzi. Utrzymywanie się w ERM 2 wymaga ostrego reżimu budżetowego i wystawia nas na prawdziwy atak spekulacyjny. Nie stać nas na to w okresie kryzysu. Trzeba było przyjąć euro w okresie koniunktury. Teraz na to nie czas. Zrezygnowanie z ERM 2 w 2009 roku odblokuje Radę Polityki Pieniężnej, która będzie mogła (wreszcie) agresywnie obniżać stopy.

Trzeba też przestać się upierać przy deficycie budżetowym w okolicach 1,5 procent PKB (skoro nie da się już odwrócić zmian podatkowych). Komisja Europejska zezwala tymczasowo na przekroczenie 3 procent, a my chcemy być prymusami na polu, na którym nikt już nie walczy. Najbardziej kontrowersyjne zapewne będzie to, co teraz napiszę: trzeba rozważyć rezygnację z likwidacji uprawnień 1 miliona osób do emerytur pomostowych. Tę reformę też trzeba było zrobić w okresie koniunktury. Teraz wprowadzona może zwiększyć bezrobocie, a oszczędności dla budżetu będą żadne (może nieco ponad 1 mld zł. w 2009). W końcu trzeba przeprowadzić prawdziwą reformę KRUS. Nie uda się zdjąć całego kosztu budżetu (11 mld w 2009 roku), ale może chociaż pokryje się ubytek wynikający z nieszczęsnej reformy podatków?

To tylko bardzo wstępne propozycje. Pojawia się ich bardzo dużo, bo ekonomiści i organizacja biznesu prześcigają się w przedstawianiu własnych propozycji programów. Niestety, nie widzę w rządzie entuzjazmu dla w nich rozważenia, nie mówiąc już o realizacji. Jeśli rząd nie zrobi nic albo zrobi za mało (tak jak w sprawie gwarancji dla rynku międzybankowego) lub za późno to wynik będzie łatwy do przewidzenia. W przyszłym roku okaże się, że gospodarka wzrośnie nieznacznie. W kolejnym będzie niewiele lepiej. A co potem, po kryzysie? Ci, którzy swoim gospodarkom pomogli w przetrwaniu trudnych czasów będą mieli ułatwiony start. Gospodarki Francji i Niemiec ruszą z kopyta, a Polska będzie się cieszyła z laurki prymusa w dyscyplinie budżetowej. Tyle tylko, że gospodarka będzie wracała do formy dużo dłużej niż w innych krajach. Życzę rządowi i Polsce dobrze - stąd ten wpis. Może kogoś zmusi do myślenia?

PS. 1

Moja "teoryjka", która zakładała, że dno na giełdach wypadnie do połowy listopada, a potem będziemy mieli 30 procent wzrostu wydawało się być w środku listopad martwa, ale okazało się, że po prostu się przesunęła. Fundusze hedżingowe najwyraźniej sprzedawały po 15.11 to, co myślałem, że będą sprzedawać przed 15.11. Teraz wiele sprzyja bykom. Czekamy na uratowanie sektora producentów samochodów, uratowany został Citigroup, co każe zakładać, że każdej dużej instytucji rząd pomoże, w końcu stycznia pojawi się plan Obamy, są nadzieje na zakończenie recesji w pierwszej połowie roku (tak uważa Fed). Generalnie na rynkach finansowych niezłe nastroje mogą utrzymywać się do czasu objęcia urzędu przez Baracka Obamę i zaproponowanie programu pobudzenie gospodarki. Prezydent-elekt powoli wyrasta na Mesjasza rynków finansowych - każde jego pojawienie doprowadza do zwyżki indeksów. Potem nastąpi okres wyczekiwania na skutki tego programu. Nastroje mogą się popsuć dopiero wtedy, jeśli ten plan nie pomoże lub niewiele pomoże gospodarce USA. Ale to zobaczymy dopiero na wiosnę.

PS 2

Wiem, że olbrzymia większość Forumowiczów traktuje moje wpisy jako pretekst do prowadzenia dyskusji o rynku. Po dwóch dniach nie mają one nic wspólnego z treścią wpisu. Zdaję sobie z tego sprawę i w ogóle mi to nie przeszkadza. Zebrał się doskonały zespół, który nawet za bardzo sobie nawzajem nie docina . Dziękuję Wszystkim. Myślę, że nic już w grudniu nie napiszę, więc tą drogą składam Wam życzenia spokojnych Świąt i szczęśliwego roku 2009.

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/