Normalnie nie zajmowałbym się brytyjskim budżetem, nie jest to bowiem coś, co ma jakieś istotne przełożenie na nasze życie i światową gospodarkę. Ale jest tutaj jeden bardzo ważny aspekt: pytanie, czy współcześni mainstreamowi politycy są w stanie jednocześnie utrzymać władzę i ograniczyć przyrost długu publicznego. Brytyjczycy odpowiadają sobie na to pytanie zupełnie inaczej niż Polacy i dla mnie jest to bardzo interesujący eksperyment. Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że wyspiarze mogą popełniać błąd. Ale to jest nieliniowy proces, w którym nagle mogą uruchomić się zupełnie nowe trendy.
Brytyjska minister finansów idzie po duże dochody
W Wielkiej Brytanii od tygodni wszyscy stawiali sobie jedno pytanie: czy mimo wysokiego deficytu budżetowego państwa rząd laburzystów podtrzyma obietnicę niepodnoszenia najważniejszych podatków. Rząd Keira Starmera traci szybko poparcie w sondażach, a podwyżki podatków są killerem politycznym. Z drugiej strony deficyt fiskalny jest wysoki: w całym sektorze instytucji rządowych i samorządowych sięgał prawie 6 proc. PKB w minionym roku.
Odpowiedź nadeszła w środę. Rachel Reeves, brytyjska minister finansów, zapowiedziała istotne podwyżki podatków: dochodowych, kapitałowych i innych. Łącznie mają one dać 26 mld funtów dodatkowych dochodów, czyli ok. 1 proc. PKB. Żeby pomóc zrozumieć skalę zmiany, wyobraźmy sobie, że polski rząd ogłasza podwyżki podatków rzędu 40 mld zł – o takiej relatywnej wielkości jest mowa.
Łączne dochody podatkowe brytyjskiego sektora publicznego, uwzględniając wcześniej wdrożone zmiany podatkowe, mają zwiększyć się z 34,7 proc. PKB w 2025 r. do 38,2 proc. PKB w 2030 r. Daje to aż 3,5 pkt proc. PKB. To jest istotna zmiana. Rząd otwarcie informuje o zamrożeniu progów w podatku od dochodów (PIT). Podniesiony zostaje znacząco podatek od dywidend oraz podatki od nieruchomości wysokiej wartości. Celem jest obniżenie deficytu fiskalnego kraju z ok. 6 proc. PKB do ok. 2 proc. PKB pod koniec dekady. Ma to pomóc zatrzymać wskaźnik długu publicznego na poziomie zbliżonym do 100 proc. PKB.
Polski minister finansów idzie po duże poparcie
W Polsce podejście do wysokiego deficytu fiskalnego jest zupełnie odmienne, choć deficyt sięga prawie 7 proc. PKB, czyli jest wyższy niż w Wielkiej Brytanii. Rząd otwarcie mówi, że redukcja relacji deficytu do PKB ma się odbywać przez wysoki wzrost mianownika, a nie obniżanie licznika. Priorytetem jest dynamizm gospodarki.
Zamrażanie progów podatkowych nie jest komunikowane w ogóle jako zmiana podatkowa, choć nią w istocie jest i pozwala rządowi zbierać coraz większe dochody. Ministerstwo Finansów zaproponowało podniesienie niektórych podatków pośrednich i nałożonych na biznes (np. CIT dla banków), ale są to zmiany zamykające się w 0,3 proc. PKB. Dlatego nasz deficyt do końca dekady ma, wedle prognoz MFW, obniżyć się tylko do 5 proc. PKB.
Oczywiście Polska ma wciąż niższy niż Wielka Brytania wskaźnik długu publicznego (55 proc. PKB w zeszłym roku), ale mamy też dużo mniejszy system finansowy i niższy rating, a przyrost długu jest bardzo szybki.
Widać zatem dwie odmienne idee makroekonomiczne. W Wielkiej Brytanii dominuje klasyczne spojrzenie na budżet, zgodnie z którym ma on utrzymywać się na poziomie zapewniającym wysoką wiarygodność kredytową. W Polsce dominuje postkeynesowskie podejście (choć wątpie, czy w uświadomiony i celowy sposób), zgodnie z którym budżet ma przede wszystkim utrzymywać PKB na poziomie zbieżnym z potencjałem produkcyjnym. Jak komuś pasuje, może nazwać pierwsze podejście twardogłowym, a drugie oportunistycznym.
Oportunizm się opłacił
Patrząc na dane, na razie premier Keir Starmer wychodzi na swoim zakładzie słabiej niż Donald Tusk. Poparcie dla laburzystów spada w szybkim tempie. Temat wiarygodności fiskalnej nie jest czymś, co porywa wyborców – nawet jeżeli to cenią i tego chcą – a jednocześnie podwyżki podatków uderzą wyborców po kieszeni.
Po stronie gospodarki nie widać zakładanej pozytywnej reakcji. Teoretycznie, wedle klasycznego modelu gospodarki, zapowiadane od wielu miesięcy cięcie deficytu powinno prowadzić do obniżenia stóp procentowych i pobudzenia popytu inwestycyjnego sektora prywatnego. Ale nic takiego się nie dzieje. Stopa procentowa Banku Anglii jest wysoka – prawie tak wysoka jak w Polsce – a jednocześnie inflacja w Wielkiej Brytanii jest wyższa niż w Polsce. Wzrost gospodarczy jest niski i ledwo przekracza 1 proc. w skali roku. Tutaj nic nie działa zgodnie z klasyczną teorią makroekonomiczną.
W Polsce tymczasem wzrost gospodarczy jest solidny, stopa procentowa spada i jest prawie tak niska jak w Wielkiej Brytanii, inflacja jest niska. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w ostatnim roku rentowności polskich obligacji 10 letnich spadły bardziej niż rentowności obligacji brytyjskich (czyli ich ceny wzrosły bardziej). Co najważniejsze dla polityków, poparcie dla partii rządzących jest w miarę stabilne – wprawdzie obóz rządowy przegrał batalię o urząd prezydenta, ale suma poparcia dla partii koalicji jest w miarę stabilna.
Polityka twardogłowa sprawdza się na razie gorzej niż oportunistyczna. Natomiast trzeba pamiętać, że wyjaśnianie zmian makroekonomicznych na podstawie krótkookresowych wahań gospodarczych jest zwodnicze. Polska dopiero niedawno odeszła od planu istotnego ograniczenia deficytu fiskalnego. Na razie dwie agencje ratingowe obniżyły nam perspektywę ratingu, a jedna utrzymała ją bez zmian. Inwestorzy się przyglądają. W zakresie inflacji i stóp procentowych bardzo zyskujemy na korzystnych zmianach podażowych na świecie, czyli spadku cen energii i innych surowców. Brak pomysłu na to, jak połączyć wysokie potrzeby wydatkowe z zerową zdolnością polityczną do podwyżek podatków jest wśród 90 proc. ekonomistów, których znam, traktowane jako duże zagrożenie dla stabilności kraju w długim okresie. Kiedy rząd czuje się zmuszony do zaciskania pasa, reakcja jest taka, jak w Wielkiej Brytanii: niezadowolenie wyborców, niski wzrost, poczucie zawiedzionych obietnic. Lepiej reagować łagodniej, ale dużo wcześniej.
