Jeśli wzrost PKB spadnie w USA trwale poniżej 2 proc., gospodarka świata znajdzie się w opałach
Obecny kryzys to konsekwencja dominującego w USA od początku lat 80. modelu gospodarczego.
Większość prognoz dotyczących obecnego kryzysu abstrahuje od jego systemowego podłoża, skupiając się na symptomach. Dominuje przekonanie, że mimo wszystko będzie on ograniczony, a nieśmiertelne tzw. zdrowe fundamenty, wsparte zręczną polityką monetarną, przywrócą wkrótce normalność. Nieobecność drastycznych objawów gospodarczej depresji w postaci masowych zwolnień i bankructw podtrzymuje wrażenie stabilności.
Od 1980 r. przeciętne wynagrodzenie zwiększyło się nominalnie o niespełna 150 proc., podczas gdy akcje zdrożały dwunastokrotnie.
Załamanie rynku nieruchomości, które stało się zapalnikiem kryzysu i być może zapowiada koniec pewnej epoki, nie jest jednak tylko wynikiem łatwych do skorygowania regulacyjnych niedopatrzeń, ale konsekwencją dominującego w USA od początku lat 80. modelu gospodarczego. Zmienił on dystrybucję materialnych korzyści, znacznie zwiększając premię za posiadanie aktywów i obniżając wagę dochodów z pracy w ekonomicznym układzie sił. Tempo wzrostu wartości aktywów i poziomu zadłużenia było znacznie wyższe od wzrostu płac i PKB. Od 1980 r. przeciętne wynagrodzenie zwiększyło się nominalnie o niespełna 150 proc., podczas gdy akcje zdrożały dwunastokrotnie, a średnia cena nowego domu wzrosła czterokrotnie. Udział wynagrodzeń w PKB wyraźnie zmalał, do 45 proc., a jednocześnie majątek netto Amerykanów wzrósł sześciokrotnie, osiągając wartość równą światowemu PKB. Zobaczmy, jak doszło do tego, że turbokapitalistyczny system zaczyna zjadać własny ogon.
Wartość tzw. całkowitego zadłużenia w niespełna 30 lat wzrosła ze 140 do 340 proc. PKB.
Malejąca inflacja, szczególnie po zmianie metodologii jej obliczania, w połączeniu z dogmatem o neutralności wzrostu wartości aktywów dla realnej gospodarki, zapaliła zielone światło dla zwiększenia podaży kredytu. Wartość tzw. całkowitego zadłużenia w niespełna 30 lat wzrosła ze 140 do 340 proc. PKB. Wartość kredytów hipotecznych potroiła się w ostatnim dziesięcioleciu do 10 bln USD. Olbrzymi rynek długu hipotecznego umożliwił bankom stworzenie tzw. ukrytego systemu finansowego, pozwalającego de facto zwiększać płynność poza kontrolą Rezerwy Federalnej poprzez sekurytyzację oraz transfer pasywów do niezależnych podmiotów.
Kredytowy boom wywindował ceny aktywów, ale nie doprowadził do trwałego gospodarczego przyspieszenia.
Kredytowy boom wywindował ceny aktywów, ale nie doprowadził do trwałego gospodarczego przyspieszenia. Realny roczny wzrost PKB uparcie trzymał się w pobliżu wieloletniej średniej wynoszącej 3 proc., a w bieżącej dekadzie zaczął mieć problemy z pokonaniem nawet tego progu. Turbokapitalistyczny system zaczął w końcu zjadać własny ogon, gdyż przy stagnacji realnych dochodów kluczową dla wzrostu PKB dynamikę konsumpcji podtrzymywały w ostatnich latach kredyty zaciągane pod zastaw drożejących szybko domów. W rezultacie wartość długu hipotecznego osiągnęła bezprecedensowy poziom 53 proc. wartości nieruchomości.
Ostrzeżenie z 2000 r. zostało zignorowane.
Załamanie rynku akcji w 2000 r. stanowiło ostrzeżenie, że wyceny aktywów osiągnęły niebezpieczny poziom. Zostało jednak zignorowane, a kurek z kredytem odkręcono jeszcze bardziej. Członkowie Fed, zamiast martwić się stagnacją płac, utrudniającą obsługę rosnącego zadłużenia, widzieli w niej tylko czynnik trzymający inflację w ryzach. W zaledwie 7 lat średnia cena domu sięgnęła poziomu pięciu przeciętnych rocznych dochodów rodziny, co oznaczało dwukrotny wzrost od początku lat 70.
Spadek cen domów powoduje potężny szok dla całego systemu finansowego.
Pęknięcie bańki na rynku nieruchomości może wyrządzić znacznie więcej szkód niż giełdowa bessa. Wzrost cen był tutaj prostą pochodną kredytowej ekspansji. Szczytowa wartość domów, wynosząca około 21 bln USD, przekraczała niemal o połowę kapitalizację rynku akcji. Spadek cen powoduje więc potężny szok dla całego systemu finansowego, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę skalę sekurytyzacji i lewarowania długu instrumentami pochodnymi.
Rezerwa Federalna, gasząca kolejne pożary, może nie zapobiec poważnym wstrząsom. Nieuniknione będzie przerzucenie kosztów operacji ratunkowych na podatników, którzy już czują skutki wzrostu cen. Rekordowe 55 proc. swojego rozporządzalnego dochodu Amerykanie przeznaczają obecnie na niezbędne wydatki, a spadek wartości domów niezwykle utrudni konsumpcyjne ożywienie gospodarki.
Niższe dochody banków wpłyną na wycenę całego rynku akcji, obniżając jego atrakcyjność.
Nieuchronne zaostrzenie reguł gry dla banków i demontaż ukrytego systemu finansowego ograniczą akcję kredytową i zmniejszą zyski banków. Wyższe oczekiwania inflacyjne będą trzymać długoterminową rynkową cenę pieniądza znacznie powyżej stopy Fed Funds, co utrudni stabilizację rynku nieruchomości. Niższe dochody banków wpłyną na wycenę całego rynku akcji, obniżając jego atrakcyjność, gdyż zyski spółek finansowych miały niedawno aż 40-procentowy udział w zyskach korporacyjnej Ameryki. Najbliższe lata upłyną prawdopodobnie pod znakiem znacznie niższego od średniej z ostatnich dekad tempa wzrostu indeksów, zapewne poniżej stopy oprocentowania długoterminowych obligacji.
Z dwojga złego Fed wybierze jednak wyższą inflację, bojąc się zaostrzenia polityki pieniężnej i powtórki z Wielkiego Kryzysu.
Rezerwa Federalna jest obecnie skazana na trudną walkę jednocześnie z deflacją aktywów i cenową inflacją. Spadku wartości nieruchomości i akcji nie udało się jak dotąd zatrzymać, a inflacja utrzymuje się niebezpiecznie wysoko. Z dwojga złego Fed wybierze jednak wyższą inflację, bojąc się zaostrzenia polityki pieniężnej i powtórki z Wielkiego Kryzysu, gdy początkowo podwyższano stopy procentowe mimo załamania na rynku finansowym. To zaś może doprowadzić do sytuacji z początku lat 70., gdy wskutek takiej właśnie polityki Fedu recesja została utrwalona na lata w postaci stagflacji.
Możliwa stagnacja, jeśli nie stagflacja, jest jednak bardziej politycznie i społecznie strawna od ostrej depresji i deflacji. Łatwiej jest utrzymać wypłacalność systemu finansowego, gospodarcza destrukcja odbywa się za kulisami, a spadek poziomu życia jest powolny, maskowany nominalnym wzrostem płac. Bezrobocie może wzrosnąć, ale nie dramatycznie, szczególnie jeśli gospodarkę zdominował sektor usługowy, mniej zależny od cyklu inwestycyjnego.
Świata jednak nie stać na to, aby Ameryka stała się drugą Japonią, która przetrwała krach swoich rynków aktywów głównie dzięki eksportowi, także do żyjącej nad stan i nadużywającej swojej pozycji emitenta globalnej waluty Ameryki. Jeśli stopa wzrostu PKB spadnie w USA trwale poniżej 2 proc., światowa gospodarka znajdzie się w opałach, gdyż jej trzy główne filary popadną w ekonomiczny marazm. Wzrost 2 proc. oznacza de facto stagnację.
Godzina prawdy wybije zapewne w przyszłej dekadzie, gdy najliczniejsza w historii rzesza nowych emerytów w najbogatszych krajach zażąda od swoich państw dotrzymania zobowiązań.
Pod znakiem zapytania stanie wówczas los młodych gospodarek, które rozkwitły dzięki sponsorowanemu przez turbokapitalizm boomowi, rozwijając się obecnie według modelu obowiązującego w Ameryce w latach 50. i 60. Mogą okazać się wewnętrznie zbyt słabe, aby nadal zapewniać swoim mieszkańcom szybki wzrost poziomu życia. Jeśli wygra scenariusz stagnacyjny i największe gospodarki nie wzmocnią się, godzina prawdy wybije zapewne w przyszłej dekadzie, gdy najliczniejsza w historii rzesza nowych emerytów w najbogatszych krajach zażąda od swoich państw dotrzymania zobowiązań, a jednocześnie zacznie realizować wartość zgromadzonych aktywów.