Losy ogłoszonego w minioną środę przez Komisję Europejską projektu wspólnego nadzoru bankowego dla Eurolandu nie odbiegają od innych ambitnych przedsięwzięć unijnych. Naturalne na początku zaciekawienie i życzliwe zainteresowanie ustępuje diabelskim szczegółom. Odsłoniły się one zwłaszcza podczas weekendowego posiedzenia Ecofin, po którym uzyskaliśmy wreszcie stanowisko polskie. Ustami ministra Jacka Rostowskiego rząd przekazał, że na razie nas ta unia w ogóle nie interesuje.
Nie z poziomu ministerialnego, lecz kanclerskiego w poniedziałek sceptycyzm objawiła także Angela Merkel. Ale zupełnie innego typu — co do zasady podtrzymała zdanie, że silny nadzór w Eurolandzie wręcz musi funkcjonować, ale oparty na solidnych podstawach prawnych i finansowych. Czyli wykluczyła tempo powodujące uruchomienie nowego narzędzia już od 1 stycznia 2013 r. A taki właśnie horyzont czasowy widziałaby brukselska eurokracja z ronda Schumana. Notabene kanclerz podtrzymała jeszcze ważniejszy sprzeciw wobec wspólnego gwarantowania depozytów oraz bezpośredniego finansowania państw utracjuszy z Eurolandu przez Europejski Bank Centralny.
W twardych debatach Unii Europejskiej za każdym podnoszonym problemem prawnym czy strukturalnym tak naprawdę zawsze stoi kasa. Dlatego z polskiego punktu widzenia traktatowa kwadratura koła, wiążąca się z powołaniem unii bankowej, jest okolicznością jak najbardziej sprzyjającą. Bezwzględnie musimy zablokować przepis najgroźniejszy — uruchomienie mechanizmu nieograniczonego ssania pieniędzy przez banki matki z siedzibami w Eurolandzie z kont ich córek działających w Polsce. A taki bezkarny proceder ruszyłby natychmiast po zdegradowaniu podlegających obecnie polskiemu nadzorowi wspomnianych córek do rangi zwyczajnych oddziałów.