Najlepsze efekty daje praca zespołowa. Potrzebujesz 10 tys. godzin, by osiągnąć mistrzostwo w swojej dziedzinie. Jesteś kowalem swojego losu. Marzenia się spełniają zawsze – a jeśli nie, to dlatego, że w siebie nie wierzysz.
Dla uczestników kursów rozwoju osobistego to żadne nowiny. Wkładają nam je do głów trenerzy zawodowi, mówcy motywacyjni i autorzy poradników karierowych, masowo zapraszani na szkolenia dla firm. Problem z prezentowanymi przez nich mądrościami polega na tym, że nawet jeśli są prawdziwe, to po spełnieniu określonych warunków. Zastrzeżenie to jednak rzadko pojawia się na wykładach i prezentacjach. Dlatego nauki wielu tzw. guru biznesu mogą nam przynieść więcej szkody niż pożytku.

Synergia czy próżniactwo społeczne
Przykładem jest mit pracy w grupie. Sprzedawcy, agenci ubezpieczeniowi, marketerzy, a nawet słynący z introwersji informatycy i księgowi – wszyscy mamy pracować w zespołach, bo przy okazji wyzwala się efekt synergii, polegający na tym, że całość jest większa od sumy jej składników. Dwie współdziałające osoby zrobią tyle, co trzy, a cztery – tyle, co pięć, sześć lub siedem.
– Bardzo optymistyczne przekonanie. Nic dziwnego, że znajduje tylu zwolenników. Łączy ich jedno: najpewniej nie słyszeli o zjawisku, które psycholodzy nazwali próżniactwem społecznym – mówi Mirosław Słowikowski, coach i trener biznesu.
„Kiedy wykonujemy czynność sami, angażujemy się w nią bardziej. Kiedy pracujemy grupowo, nie staramy się już tak mocno” – tłumaczy w książce „Psychoefekty” Kamil Zieliński, wykładowca w Wyższej Szkole Bankowej w Chorzowie i Katowicach. Powyższą prawidłowość odkrył w 1913 r. Max Ringelmann, francuski inżynier, który badał mężczyzn przeciągających linę – ich wkład zależał od tego, czy robili to w pojedynkę, czy razem z innymi. Spadek wysiłku następował wraz z każdym zawodnikiem dołączanym do zespołu. Eksperyment powtarzano wiele razy, zmieniając tylko wykonywaną czynność. Niezależnie od tego, czy chodziło o pływanie, dawanie napiwków, znajdowanie drogi w labiryncie czy formułowanie sądów, obserwacja zawsze była taka sama: im większa grupa, tym gorsze efekty, spowodowane najpewniej rozproszeniem odpowiedzialności.
– Szczególnie w dużych przedsiębiorstwach łatwo ukryć się w tłumie. Można temu zaradzić przez dobrą organizację pracy, dzielenie zespołów na mniejsze i przypisywanie zadań konkretnym pracownikom – uświadamia Mirosław Słowikowski.
Mit 10 tysięcy godzin
Kolejna półprawda szkoleniowa: po 10 tys. godzin ćwiczeń każdy będzie mistrzem w dowolnej dziedzinie. To zniekształcona wersja teorii, którą stworzył K. Anders Ericsson, szwedzki psycholog. Rzeczywiście, stwierdził on, że długa praktyka jest niezbędna do osiągnięcia biegłości i często znaczy więcej niż geny i talent. Naukowiec nigdy jednak nie pomijał indywidualnych predyspozycji jako czynnika decydującego o sukcesie.
– Przy wzroście 170 cm raczej nie dostaniemy się do NBA, choćbyśmy mieli na koncie ponad 100 tys. godzin treningów. Tak samo nie zostaniemy światowej klasy skrzypkami, jeśli słoń nam nadepnął na ucho – twierdzi dr Marek Suchar, socjolog i prezes agencji rekrutacyjnej IPK.
A co z prawnikami, finansistami i lekarzami z dziada pradziada, którzy zrobili kariery, mimo że nienawidzą swojej roboty?

– Są to jednak bardzo rzadkie przypadki. Reguła natomiast jest taka: aby osiągnąć poziom mistrzowski w swoim zawodzie, trzeba go kochać – zaznacza Marek Suchar.
Chcieć nie zawsze znaczy móc
Następna bzdura: człowiek jest kowalem swojego losu. Chcemy wierzyć, że mamy całkowity wpływ na swoje życie, karierę. Jednocześnie zamykamy oczy na własną bezradność i zależność. Wypieramy to, co trudne: zawodowe porażki, niesprawiedliwość przy podwyżkach, awansach, poczucie, że jako specjaliści i menedżerowie zasłużyliśmy na więcej prestiżu, uznania, pieniędzy.
Chantal Delsol, profesor filozofii z Francji, w książce „Nienawiść do świata” rozróżnia dwie fundamentalne i diametralnie odmienne perspektywy postrzegania człowieka i rzeczywistości. Autorka nazywa je „perspektywą ogrodników” i „perspektywą demiurgów”, czyli – odpowiednio – tych, którzy akceptują swoje ograniczenia, braki, oraz tych, którzy hołdują prometejskiej wierze, że „wszystko jest możliwe”. Ci drudzy dążą do całkowitego podporządkowania sobie świata i przekształcania go według swego wyobrażenia. Gdy zaś się to nie udaje, ich ambicje zwracają się przeciwko nim pod postacią frustracji i depresji.
Łatwo zgadnąć, które z powyższych podejść dominuje w dzisiejszych czasach. Stefan Chwin, powieściopisarz i krytyk literacki, opublikował esej „Tyrania optymizmu”, w którym wskazał, że problem zaczyna się już na wczesnych etapach edukacji. Dogmatem współczesnej szkoły jest „wychowanie do sukcesu”, choć „w każdej klasie na dwudziestu pięciu uczniów odniesie go dwóch albo trzech”. Zamiast wpajania, że „wszystko będzie OK”, pisarz zalecał „rozsądną równowagę” w nauczaniu – „tak żeby ktoś, kto przegrywa, nawet w niedobrym stanie nie tracił poczucia sensu życia”.
Przed iluzją pełnej kontroli ostrzega Tomasz Stawiszyński, filozof i eseista, według którego oznaką dojrzałości jest umiejętność pogodzenia się z tym, że na niektóre sprawy mamy wpływ, a na inne wcale.
– Nie każda firma stoi przed nami otworem i nie wszystkie kryzysy zakończą się happy endem. Nie zawsze też da się być na dobrej stopie z szefem. Czasem sprawy idą jak po grudzie, nic się nie udaje, zaliczamy rozczarowanie za rozczarowaniem i najlepiej się z tym pogodzić – uważa Tomasz Stawiszyński.
Czy skłania do poddania się, bierności? W żadnym razie. Sam jest człowiekiem pracowitym, ambitnym i skutecznym, o czym świadczy jego kariera akademicka i pisarska (ostatnia książka „Ucieczka od bezradności” to bestseller). Tym bardziej innych namawia do realizacji swoich celów. Dodaje jednak, że nie należy przeceniać swojego poziomu kontroli, sprawstwa – perspektywę ogrodnika stawia ponad perspektywę demiurgów.
– Na okrucieństwo zakrawa mówienie uczestnikom szkoleń, że jeśli czegoś wystarczająco mocno pragną, osiągną to. Gdy ludziom nasiąkniętym takimi przekonaniami powinie się noga, będą obwiniać siebie. Uczynią się jedynymi odpowiedzialnymi za swoją przegraną, jakby nie było konkurencji rynkowej, nierówności społecznych, układów i układzików w firmie – zwraca uwagę Tomasz Stawiszyński.
Wyobraź sobie sukces
Niektórzy trenerzy uczą konkretnych sposobów przyciągania pozytywnych rzeczy. Weźmy sławetną wizualizację, która polega na wyobrażeniu sobie pożądanych zdarzeń, by uczynić je bardziej prawdopodobnym w realnym życiu. Propagatorzy tej metody wmawiają nam, że gdy oczyma duszy zaczniemy widzieć miliony na swoich kontach, one rzeczywiście tam się pojawią. Albo że wystarczy bardzo intensywnie myśleć o awansie, aby niebawem go dostać. Osoby, które uwierzyły w te brednie, po chwilowej euforii wpadają w depresję, której nigdy wcześniej nie doświadczyły. Można wierzyć w takie głupoty, ale lepiej karierę i życie oprzeć na prawdziwej mądrości, która płynie z sensownych książek i badań.