Do czegoś dojść. W butach

Jacek Konikowski
opublikowano: 26-10-2007, 00:00

I buty, buty, buty — tysiąc nóg… Nie, nie tysiąc — miliony. Miliony też na koncie w inwestycjach. Prolog i — tymczasowy — epilog opowieści Dariusza Miłka o wielkim biznesie, który całkiem skromnie się zaczął.

W Lubinie zna go niemal każdy. Jedni mówią: to ten, co miał w mieście pierwsze wideo, drudzy — ten, co ma samolot, inni — ten kolarz albo kolarz od butów. Ktoś kibicował, gdy ścigał się w peletonie, ktoś handlował po sąsiedzku na tym samym bazarku — w centrum miasta.

Początki kariery najmłodszego polskiego milionera, Dariusza Miłka, były równie siermiężne, jak początki gospodarki rynkowej w erze Balcerowicza. Zaczynał jak wielu. Ale... Niewielu z tych wielu udało się jak jemu.

Jaguar wymarzony

Na stole w gabinecie otoczonym szkłem i aluminium ląduje fotografia: niski chudzielec w sportowych spodenkach, prawie szczapa. Uśmiech od ucha do ucha. Obok rower — czerwony składak.

— Już jako gówniarz w podstawówce a to biegałem, a to rzucałem piłką ręczną, a to kopałem futbolówkę. Mając czternaście lat, zacząłem jeździć. Pierwszy życiowy zwrot — kolarstwo. Na podwórku pod moją klatką zbierali się cykliści przed treningami. Kiedyś trener — widząc, jak gapię się na ich rowery — zapytał wprost: „A ty młody, co? Wsiadaj na rower i jedź za nami” — więc ja na składaka i dawaj za nimi. 5, 10, 15 kilometrów, nie chciałem odstawać. W końcu ledwo trzymałem się na rowerze. Zero techniki, w pewnym momencie gleba — poleciałem na asfalt. Zatrzymali się, zapytali, czy żyję. Żyję! To jutro o tej samej porze — zaczyna swoją historię Miłek.

Upór się opłacił. Po miesiącu dostał od trenera kolarkę Jaguar. Pierwsza radość: że jest sportowcem.

Pierwsza robota

Inne zdjęcie. Kilka lat później: „szczupak” z wąsatym puchem pod nosem. Klata wyprężona. Dumny. Kolarz.

— Miałem z 15 lat. Pojawiły się pierwsze wyjazdy zagraniczne — na specjalny paszport, sportowy. Widziałem więcej niż kumple z podwórka, to i mądrzejszy byłem. No i miałem smykałkę do interesów. Za pięć gum kolarskich — kupionych w Związku Radzieckim, a sprzedanych w Niemczech — przywoziłem do Lubina buty Adidasa, u nas prawie niedostępne. Jak ktoś takie dorwał, to był gość! Kosztowały 100 dolarów — za tyle żyło się u nas z pół roku. Potem pierwszy Kasprzak, potem magnetofon Hitachi z zagranicy przywieziony — wśród kumpli sensacja! I odtwarzacz wideo, pierwszy w Lubinie. Miałem wtedy 15 lat! — opowiada Miłek.

Szkołę wybrał najbliżej domu. Technikum górnicze. Może i dlatego, że ojciec górnik. Na pewno nie z miłości do górnictwa. Raczej do kolarstwa. Bo po szkole — zamiast skakać przez skórę — skoczył na siodełko. Miał etat w kopalni, ale w chodniku nigdy nie był. W rubryce zawód wpisywał: górnik, kolarz.

— Kolarze w przykopalnianej drużynie dostawali miesięcznie 17 dolarów pensji. Za pierwszą kupiłem sobie spodnie Rifle — wspomina Miłek.

W drużynie był sprinterem. To, na co jego koledzy z mozołem pracowali przez cały wyścig, likwidując ucieczki, „firmując” peleton, zamieniał na finiszu w sukces. Zdobywał punkty dla drużyny. Ale nie tylko...

— W ekipie uchodziłem za takiego, co potrafi wszystko sprzedać. Koledzy często podsuwali mi to i owo, by im „upłynnić, bo mają problemy” — wspomina Miłek.

Pierwsze sukcesy nastolatka?

— Dwa medale na spartakiadach młodzieży, ścigałem się z chłopakami starszymi ode mnie. I radziłem sobie. Potrafiłem cały sezon wygrywać wszystkie juniorskie wyścigi. W jednym roku — 27! Wydawało mi się: prawdziwa kariera o krok! Wszyscy mówili — młody, obiecujący, świetne wyniki. Aż pewnego dnia lekarz na komisji poborowej orzekł, że się do niczego nie nadaję... Nawet do wojska mnie nie puścili. Świat mi się zawalił (wydawało mi się, że jest nim kolarstwo). Ale trenowałem dalej. Miałem dopiero 17 lat — i więcej ambicji niż zdrowia — mówi Miłek.

Z czasem jednak sport przestał go kręcić. Nadszedł czas, gdy handlowanie stało się łatwiejsze, niż ściganie (się).

— Ciężko przekonać nastolatka, żyjącego ze stypendium sportowego — wartego zresztą dwie średnie pensje — do treningów, gdy po trzydniowym wyjeździe do Austrii przywoził dwuletnią krajową pensję. Wygrała chłodna kalkulacja: czas na biznes! — wykłada Miłek.

No i z roweru się przesiadł. Na łóżko polowe.

Szczęki zamiast

Miłek nie pamięta, skąd ma tę fotografię. Sam zrobił? Rynek w Lubinie, bazar, tłum, jedni sprzedają na gazetach — wprost na chodniku, inni na metalowych składanych łóżkach. Kilka blaszanych szczęk. Handel wre aż miło.

Miał 21 lat, gdy w Polsce zmieniał się ustrój. O paszport było już łatwiej: nie trzeba było pedałować i zdobywać medali. Na bazarku w Lubinie tętnił łóżkowy kapitalizm.

— Obudził się we mnie wilk. Zaczął się handel na całego. I zbieranie — już nie na adidasy czy spodnie, ale na samochód, mieszkanie — wspomina Miłek.

Wkrótce miał i jedno, i drugie. Maluch się przydał, bo było czym jeździć po towar. Ale mieszkanie — ot, zgryzota.

— Ze dwa lata wypominałem sobie, że zarobione pieniądze — zamiast zainwestować w handel — wydałem na mieszkanie, że wybrałem przedwczesną konsumpcję zamiast inwestowania. W tamtym czasie pieniądz robił olbrzymi pieniądz, więc trzeba było zacisnąć pasa i zagryźć zęby — mówi Miłek.

Zmienił tryb życia. Taki scenariusz: maluch, dwa dni do Austrii, po towar, z powrotem — na bazar, handel. Handlował wszystkim, co dało się upchnąć w fiaciku, a w kraju dało zarobić: elektroniką, żywnością, kosmetykami, wełną, pozłacanymi łyżkami. Ale w końcu w Austrii zmieniły się przepisy, weszły wizy — i źródełko wyschło.

Nastał rok 1991. Rzec można — początek dzisiejszego CCC.

— Była zima, chyba 17 stycznia, bo gazety pisały o rozpoczęciu Pustynnej Burzy w Iraku. Pierwszy raz stanąłem z butami na bazarku w Lubinie. Dzień wcześniej pojechałem do fabryki w Złotoryi i kupiłem, ile się dało wsadzić do starego audi 80. Gdybym teraz w styczniu kupował zimowe buty, to wszyscy wzięliby mnie za wariata. Wyprzedaże robimy w sklepach już od grudnia przecież... Ale wtedy nie dość, że kupiłem trzeci gatunek, więc o 40 proc. taniej, to jeszcze z rabatem, bo po sezonie. I z kolejną obniżką — bo za gotówkę. W sumie wyszło, że dostałem je prawie za nic. Stanąłem sobie na bazarze w sportowym ocieplaczu Górnika Polkowice — i czekałem. Pierwszego dnia sprzedałem 50 par. 5000 zł w kieszeni. Pomyślałem: niekiepski biznes. I tak poszło… — snuje wspomnienia Miłek.

Przypadek, zbieg okoliczności, intuicja?

— Nie, nie… Po prostu, stojąc wcześniej na bazarze, poznałem faceta, który opowiedział mi, ile zarabia na butach, po ile i gdzie kupuje. Przyjrzałem mu się dokładnie: sprzedawał z dwóch samochodów przy obu bramach bazaru. Wczesnym rankiem zajmował miejsca. Klientów zawsze pełno się kłębiło. No i pojechałem z ciekawości do Złotoryi, by sprawdzić ceny. Facet mówił prawdę — wspomina Miłek.

Zima się skończyła i kupił buty wiosenne, po wiośnie — letnie. Potem jesienne i znowu zimowe. Sakwa pęczniała. Interes się rozwijał. A jak się rozwijał bazarowy biznes?

— Po roku już nie tkwiłem przy łóżku polowym, nie... Miałem metalowe szczęki. Jeden z pierwszych biznesowych sukcesów! Nie musiałem codziennie pakować towaru do samochodu i wnosić na VII piętro do mieszkania, gdy winda się popsuła. Bo strzeżone parkingi to była wtedy przyszłość. Zamykałem szczękę na kłódkę i szedłem do domu. Nareszcie mogłem się wyspać, nie musiałem polować rano na dobrą „miejscówkę ”— twierdzi Miłek.

Na dłoniach ma blizny.

— Od tego wnoszenia, kartony miałem wymierzone i często ręką zawadzałem o futrynę — dodaje.

Szczęka „rotowała” w tydzień. Z czasem Miłek miał ich już na bazarze siedem. Był kimś.

Ten pełen wspomnień i przygód bazar jeszcze do niedawna działał. Teraz na tych czterech hektarach powstaje centrum handlowe. Ponoć najnowocześniejsze i najładniejsze w zagłębiu miedziowym. 70 tys. m kw. powierzchni szkła i aluminium. Kto je buduje? Ano Dariusz Miłek.

— Chciałem, żeby nazywało się Szczęki 2, ale mądrzejsi ode mnie poradzili inną nazwę: Galeria Cuprum — mówi.

Pomnik? Może nie. Raczej symbol.

Żółte Stopy?

To zdjęcie jest już kolorowe. Dariusz Miłek w garniturze, krawat, neseser. Biznesmen.

— Buty z tutejszych fabryk zacząłem zawozić tirem do hurtownika w Warszawie, a z powrotem przywoziłem tureckie obuwie. Bez pieniędzy, w barterze. I do szczęki! Wkrótce miałem i budy drewniane, i kontener. Pewnego razu pomyślałem: właściwie po co mi i te budy, ten bazar, cały galimatias. Zająłem się wyłącznie hurtem, a budki oddałem znajomym, rodzinie. Taka mała pierwsza franczyza — wspomina Miłek.

Własna hurtownia. Marże? Nawet 2 złote na bucie cieszyło! Szybko nauczył się jednak, że hurtownicy bardziej grymaszą od przeciętnego Kowalskiego. A w detalu marża większa. Postawił na sklepy:

— Hurtownie to teraz przeżytek. Liczą się sklepy. Sieć.

Po krótkiej przygodzie z hurtem zaczął tworzyć sieć własnych sklepów z tanimi butami. Na witrynach kazał wymalować żółte stopy i napisać: „Kiermasz”. Pomysł znowu podpatrzył.

— Do mojej hurtowni przyjeżdżał facet, stały klient — zabierał wszystko, jak leci — i po trzech dniach wracał. W czym rzecz? Opowiedział z detalami. W biznesie trzeba słuchać. I pytać — wspomina Miłek.

Szło nieźle. Kolejki ponoć na kilometr. Wiadomo: cena czyni cuda.

— Sklepy zaczęły wsysać tyle towaru, że otwierałem jeden po drugim. Hurtownikom, którzy zalegali z płatnościami, dawałem wybór: otwierasz „Żółte Stopy”, albo spłacasz dług. Po półtora roku miałem już 400 sklepów! We franczyzie. Na gębę! Bez umowy na piśmie. Buty luzem w koszach. Bo lepiej szły niż w kartonach. Nauczyłem ludzi zbyt mało wydawać na buty. Teraz nawet trochę żałuję, bo czas lumpeksów minął — uśmiecha się Miłek.

Rok 1995. Sieć Miłka stała się jedną z największych w Polsce. I zaczął doskwierać brak image’u. Marzyły się własne kolekcje. Reklamy w telewizji. Ale jak reklamować kiermasz tanich butów? A może skończyć z tandetą?

I „Żółta Stopa” zniknęła. W jej miejsce pojawiło się CCC. Miłek sam wymyślił nazwę.

— Gdy komuś nie szedł handel mówiłem: pamiętaj, trzy razy C — „cena czyni cuda”. Przecenisz — sprzedasz — mówi.

Dzisiaj Miłek wstydzi się tego hasła. Kazał je zmienić na: „Dla mnie, dla ciebie, dla nas”.

CCC ruszyło. I wtopa. Bo nowe szyldy zawisły nad starymi lokalami.

— Dawni klienci szukali „Żółtej Stopy”, więc nie wchodzili do nowych „salonów”. Inni też nie wchodzili, bo nowy sklep kojarzył im się z „Żółtą Stopą”. Nie przewidziałem. Błyskawicznie przeniosłem sklepy CCC w nowe miejsca — mówi Miłek.

Dzisiaj w pomarańczowych barwach CCC działa sześć setek sklepów. Gdzie nie opłaca się otworzyć CCC, powstaje Botti (tanie buty) albo Quazi (luksusowe dla kobiet).

— Z Botti zacząłem pięć miesięcy temu. Jest ich już 120. A będzie 800! — deklaruje.

CCC to najszybciej rosnąca tego rodzaju sieć w Europie.

— Kiedyś na targach obuwniczych we Włoszech, gdy wspomniałem, że mam ponad 300 sklepów z butami, wzięto mnie za oszusta. Włoch, z którym wówczas rozmawiałem, był trzy lata temu w Polsce i o CCC nie słyszał. Do głowy mu nie przyszło, że w podobnym czasie da się stworzyć tak wielki organizm... Deichmann otwiera 20 rocznie — Miłek jest dumny.

Ma pamięć do szczegółów. Piorunującą. Katalog tkwi w jego głowie — mimo że rocznie wprowadza do swej kolekcji 2 tys. modeli obuwia. Umie wymienić ceny dowolnego rodzaju buta, którym handlował przed dekadą na przykład.

A ekspansja za granicę? To przecież takie modne. Śmieje się.

— A po co? W Polsce można sprzedać 160 mln par butów za 8 mld zł, a ja sprzedaje 10 mln... To tylko 10 proc. rynku, dlaczego mam nie mieć 30 procent? Tu jest roboty na pięć lat co najmniej — planuje.

No i niekonsekwencja. Bo w Czechach Miłek otworzył tuzin sklepów.

— I teraz cierpię okrutnie. Nie znam rynku, nic... Wysłałem 100 tys. par dziecięcych butów do komunii. Katastrofa, bo oni do komunii nie chodzą — mówi Miłek.

I po co było otwierać? Pragmatyczny Miłek przyznaje: dla wizerunku.

Trzy kadry

Dwa ostatnie zdjęcia zrobiliśmy sami. Oba w Polkowicach. Jedno na parkiecie miejscowego MKS Orzeł Polkowice. Na treningu koszykarek CCC Polkowice. W ekstraklasie są za Wisłą Kraków i Lotosem Gdynia.

Druga fotka: pod miastem. Po jednej stronie drogi biurowiec, oryginalna architektura, po drugiej — fabryka ze szkła i aluminium. Na obu pomarańczowe litery CCC.

I jeszcze jeden kadr. W prywatnym turbośmigłowcu z siedzeniami z białej skóry. Trudno uwierzyć, że to wszystko Miłka. W końcu to typowy self-made-man, który biznesu uczył się na bazarze, a nie w prestiżowych szkołach.

Wciąż tkwi w nim kolarz. Wciąż pedałuje przed siebie. Bo — jak mawia — biznes jest jak rower: nie po to, by stał oparty o ścianę.

CV

Dariusz Miłek

Wiek: 39 l.

Wykształcenie: technik górnik

Rodzina: żona Renata, córka Justyna,

synowie: Łukasz i Michał

Dom: mieszka u żony.

Najbogatszy bezdomny

Ostatnio przeczytana książka: nie czyta

Ulubiony film: „Wall Street” Oliviera Stone’a

W wolnych chwilach: rower

Autorytet: Jan Paweł II

Ulubione powiedzenie: co się nie da!

Irytuje go: wszystko

Samochód: porsche cayenne,

porsche turbo, audi A8

None

Dariusz Miłek

NoneNone

© ℗
Rozpowszechnianie niniejszego artykułu możliwe jest tylko i wyłącznie zgodnie z postanowieniami „Regulaminu korzystania z artykułów prasowych” i po wcześniejszym uiszczeniu należności, zgodnie z cennikiem.

Podpis: Jacek Konikowski

Polecane