Euro wyścig po kawałek plastyku

Jacek Zalewski
opublikowano: 2009-05-29 00:00

Zbliża się meta wielkiej eurogonitwy — od 4 do 7 czerwca obywatele 27 państw Unii Europejskiej w bezpośrednim głosowaniu wybiorą nowy skład Parlamentu Europejskiego.

gmachach Parlamentu Europejskiego (PE) funkcjonuje wiele rodzajów imiennych identyfikatorów. Kolorami oraz uprawnieniami do pokonywania bramek posegregowani są wszyscy — od przewodniczącego PE po barmanów i sprzątaczki. Najważniejsze są te w kolorze unijnej flagi, w różnych odcieniach. Créme de la créme stanowi rzecz jasna identyfikator MEP — Member of the European Parliament. Zdobycie tego upragnionego kawałka plastyku zapewnia prestiż oraz dobrobyt na pięć lat albo i dłużej.

Karawany unijnego absurdu

Parlament ma aż trzy siedziby, czyli o dwie za dużo. Wszystkie są elementami rozrastających się dzielnic instytucji europejskich w Strasburgu, Brukseli i Luksemburgu. Najważniejsza merytorycznie jest siedziba w Brukseli, pozostająca tam jednak w cieniu ronda Schumana, przy którym znajdują się gmachy Komisji Europejskiej i Rady Unii Europejskiej. Najmniej znana jest rola Luksemburga, w którym zlokalizowano sekretariat generalny PE. Tam dzielnica europejska wyrosła na Kirchbergu i z daleka przypomina nowoczesne zamczysko, stanowiąc odbicie potężnych murów starego Luksemburga. Ufortyfikowana i otoczona fosami została również najsłynniejsza, formalnie główna, siedziba PE we francuskim Strasburgu nad Renem.

Ten wspaniały z zewnątrz gmach ożywa tylko raz w miesiącu przez trzy doby — od popołudnia w poniedziałek do obiadu w czwartek, a przez resztę czasu stoi pusty. Terminarz sesji ustalany jest z rocznym wyprzedzeniem i znajduje się w recepcji każdego strasburskiego hotelu. Rezerwacje dla europosłów i ich obsługi są sztywne, bo PE inaczej nie mógłby funkcjonować. Wewnątrz gmach jawi się gigantyczną szklaną pułapką z bardzo skomplikowanymi i często bezmyślnymi ciągami komunikacyjnymi. Staje się naprawdę poważnym egzaminem dla ludzkiego zmysłu orientacji.

Znaczącą datą w jego dziejach był 7 sierpnia 2008 r. W czasie przerwy wakacyjnej PE — wkrótce po obradach parlamentu dziecięcego — w kulistej sali plenarnej urwało się 200 mkw. betonowej podsufitki. Dziesięć ton spadło na ponad 50 miejsc deputowanych. Z rozkładu gruzu wynikało, że gdyby zdarzyło się to podczas obrad — śmierć poniosłaby głównie grupa UEN, czyli Unia na rzecz Europy Narodów, której podstawowym składnikiem są europosłowie Prawa i Sprawiedliwości.

Dla MEP-ów był to szok, ale i... spontaniczna radość, ponieważ dwie jesienne sesje PE w 2008 r. z konieczności odbyły się w Brukseli, bez wyjeżdżania absurdalnej karawany kilku tysięcy ludzi (posłowie, komisarze, asystenci, urzędnicy, tłumacze etc.) do równie pięknego co wyklętego Strasburga. Kilku deputowanych pojawiło się w kaskach, a na wielkiej tablicy zebrano masę podpisów za utrzymaniem jednej siedziby. Ale to mrzonka, bo Francuzi sprytnie wpisali Strasburg do unijnego traktatu, którego zmiana wymaga jednomyślności. Ich fanaberie rocznie kosztują unijny budżet oficjalnie ćwierć miliarda, a nieoficjalnie ponoć miliard euro.

Liczenie głosów na oko

Według rozmaitych szacunków, PE stanowi już od 60 do nawet 80 procent prawa obowiązującego w państwach członkowskich UE. Ta legislacyjna fabryka pracuje inaczej niż parlamenty krajowe. Podstawową różnicą jest brak rządowej koalicji oraz opozycji, wszak w Komisji Europejskiej reprezentowane są wszystkie rodziny polityczne, od lewa do prawa. W związku z tym ponadnarodowe grupy polityczne odgrywają w PE dużo większą rolę niż kluby w polskim Sejmie. To w nich odbywa się podstawowa praca legislacyjna, a końcowe głosowania są tylko formalnością.

Tryb owych głosowań zaskakuje. Bardzo wiele odbywa się bez liczenia głosów, po prostu prowadzący (jeden z kilkunastu wiceprzewodniczących PE) zalicza większość lub jej brak na podstawie podniesionych rąk, całkiem na oko! Jeśli jednak któraś z grup politycznych zgłasza formalny wniosek, natychmiast zarządzane jest głosowanie elektroniczne.

Widziałem sytuację, gdy prowadzący stwierdził: "poprawka przyjęta", potem się poprawił: "no, chyba przyjęta" i dla spokoju sumienia sam zarządził sprawdzenie elektroniczne. Wynik na tablicy wyszedł 332:326, czyli rację miał, ale było to szczęśliwe trafienie. Śmiało można sobie wyobrazić, że zdarzają się poprawki zaliczone lub odrzucone, wobec których większość europosłów w rzeczywistości wypowiedziało się odwrotnie…

Polacy nie gęsi, lecz swój...

W PE używa się 23 formalnie równych języków. Wszystkie sesje plenarne, posiedzenia grup politycznych i komisji są symultanicznie tłumaczone. Język polski ma stały kanał 18. Po sąsiedzku, na 17., można posłuchać maltańskiego, to taka przyjemna dla ucha śródziemnomorska mieszanka. Europosłów z Malty jest pięciu, ale nawet w środku nocy, podczas debat przy pustej sali obrad (akurat w tym PE nie różni się od Sejmu), na siedemnastce obowiązkowo leci tłumaczenie. Nikt spoza Malty go nie rozumie, ale czasem warto posłuchać — kojący język relaksuje, a nawet usypia.

Okoliczność, że wszystkie języki są prawnie równe i każdy MEP może przemawiać i słuchać w swoim, nie znaczy, że równe są także faktycznie. Unijne prawo stanowione jest podczas setek nie- formalnych spotkań, obiadów i kolacji, gdzie dominują angielski i francuski. Dlatego, chociaż ze względów konstytucyjnych w ordynacji wyborczej do PE nie może być stawiany próg lingwistyczny, to bez biegłej znajomości przynajmniej jednego z wymienionych języków MEP staje się kukiełką. Tymczasem w minionej kadencji napotykałem polskich europosłów z… — no, mniejsza z jakich partii — chodzących po gmachu PE zawsze w szyku grupowym, bo tylko wtedy mieli do kogo otworzyć usta.

W kończącej się kadencji najmocniejszy wizerunkowo polski akcent w Strasburgu (oprócz dwóch pokazanych na powyższych zdjęciach) stanowiła kartka wisząca w czasie każdej sesji na drzwiach do ekumenicznej kaplicy przy przejściu z gmachu PE do pałacu Rady Europy. Był to grafik wykorzystania kaplicy, którego rubryki zwykle pozostawały puste — z jednym wyjątkiem. Otóż, już w komputerze, czyli na stałe, miał wstawioną każdego dnia w porze przerwy obiadowej pozycję "La messe polonaise". Niewątpliwie to znak podtrzymania tradycji emigracji, która zagubiona w wielu miejscach na świecie jednoczy się na niedzielnej mszy w polskim kościele. l