Henri, co szyje Rolls-Royce’a

Karol Jedliński
opublikowano: 2006-07-28 00:00

Zaczynał od żagla z prześcieradła. Skończył na produkcji szykownych ubrań z ultranowoczesnych materiałów.

Henri Lloyd to marka z ponad 40--letnią tradycją. Prestiż, jakość, światowy szyk — te określenia przylgnęły do ubrań z metką HL. Chętnie noszą je nie tylko miłośnicy żeglarstwa, ale także eleganccy biznesmeni. Nazwa też brzmi znakomicie. Snobistyczna mieszanka Francji-elegancji (Henri) z angielską arystokratyczną flegmą (Lloyd).

Firma nie zatrzymuje się w ekspansji, bo sława zobowiązuje. Kogo? Choćby pewnego wesołego pana po osiemdziesiątce — Henryka Strzeleckiego, Polaka z krwi i kości, wojennymi losami rzuconego na brytyjską ziemię.

— Jestem prosty polski robotnik, emerytowany, honorowy prezes Henri Lloyda. No i inteligentny człowiek — tak mówi o sobie, z lekką ironią, ale bez cienia angielskiego akcentu.

Ten 81-latek nie ma w sobie nic z wizerunku typowego człowieka biznesu — żyjącego w napięciu, wrażliwego na własnym punkcie, nie widzącego świata oprócz czterech ścian biura. Słynna firma odzieżowa z siedzibą na przedmieściach Manchesteru to jakby tło, melodia towarzysząca życiu i przygodom Henryka Strzeleckiego. Nie wygląda na swoje lata, a błękit jego koszulki polo z nowej kolekcji HL bije po oczach.

— Możesz ze mną o tym wszystkim gadać ze dwa tygodnie, to temat prawie bez dna — mówi z przekonaniem.

— Mam czas, poczekam — replikuję.

— O nie, o nie, gdybyś był dziewczynką, tobym się zgodził, ale tak to nie — wyjaśnia z żalem Henryk Strzelecki.

Bo najchętniej dyskutuje o kobietach. Uważa się za znawcę ich pokrętnej psychiki.

Wujek ze stolicy

Pochodzi ze stolicy Polski. Tak z humorem mówi o Brodnicy, rodzinnym mieście. Tu też od 1993 roku działa fabryka HL. Szyje przede wszystkim najbardziej wymagające i prestiżowe produkty: kurtki, spodnie, dodatki dla żeglarzy. Reszta, szczególnie kolekcje codziennych ubrań, powstają w kooperacji z fabrykami w Portugalii czy we Włoszech

— Polski było mi żal. Widziałem jak brodniczanie, w tym moja rodzina, klepali biedę. Więc długo się nie zastanawiałem nad otwarciem zakładu właśnie tu — przekonuje Henri (tak go nazywają Brytyjczycy). I pyta retorycznie:

— Na Chiny nie mam chrapki. Czy ktoś słyszał, żeby wytwarzać tam Rolls-Royce’a?

Takie właśnie mają być produkty z logo HL — najlepsze na świecie. Bez kompromisów. Wyjątkiem od tej reguły, mogłoby się wydawać, było otwarcie fabryki w Polsce.

— Szybko się okazało, że warto całą produkcję przenieść tu, bo szyjemy lepiej i dokładniej niż w innych krajach — mówi Andrzej Schuetz, prywatnie bratanek Henriego, na co dzień dyrektor generalny firmy na Europę Wschodnią.

Z tramwaju na łódź

Pomorski zakład, ciągle rozbudowywany i unowocześniany, to oczko w głowie założyciela HL. Tu sentyment łączy się z biznesem. Dziewczyny na recepcji zwracają się do Henryka Strzeleckiego per „wujku”, on sam wita się z każdym z pracowników z osobna, większość zna po imieniu, pyta o zdrowie, żartuje. Małe, rodzinne przedsiębiorstwo — można by pomyśleć.

Można by, gdyby nie obecność ubrań HL w prawie 50 krajach na świecie, w kilkuset sklepach, pokaźne zyski i kilkusetosobowa kadra. A do tego udział w największych światowych imprezach, wykraczających poza ramy żeglarstwa — jak choćby dostawy wyposażenia dla załogi czołowego flyera — BMW Oracle Racing, startującego w przyszłorocznym Pucharze Ameryki w Walencji. W sumie ponad 150 różnych produktów, specjalnie zaprojektowanych na tę okazję. Być może niedługo z logo HL będą pływali Mateusz Kusznierewicz i Dominik Życki. Dołączą tym samym do brytyjskich mistrzów olimpijskich w żeglarstwie: Bena Ainslie i Shirley Robertson.

— Kiedyś to podobno warszawscy cwaniacy sprzedawali tramwaje przyjezdnym robotnikom z Brodnicy. A dziś taki przyjezdny sprzedaje ubrania na pół świata — cieszy się założyciel Henriego Lloyda.

Wszystko zaczęło się na Niskim Brodnie, niewielkim jeziorze koło Brodnicy.

— Chciałem tam żeglować. Ale pochodziłem z biedniejszej rodziny, ojciec był urzędnikiem państwowym, a nas, dzieci, było siedmioro, nie było mnie na to stać. Na szczęście kolega miał kajak — opowiada z przejęciem Henryk Strzelecki.

Nie w smak mu było jednak wiosłowanie.

— Szukałem pędu. Wydrążyliśmy więc dziury, wsadziliśmy prowizoryczny maszt, prześcieradło od matki robiło za żagiel. I tak pływałem. Wtedy poczułem, że chcę być sam sobie sternikiem, sam kierować tą łodzią — podkreśla Henri.

Pan kapitan

Wtedy też ten kilkunastoletni „dobry łobuz”, jak sam o sobie mówi Henryk Strzelecki, postanowił, że jak już będzie musiał pracować serio, to chciałby, by jego zawód polegał na byciu nieszkodliwym dla ludzi. Zdał więc do gimnazjum handlowego. Trzy tygodnie później wybuchła wojna.

— Od razu chciałem przyłączyć się do wojska, mimo ledwie 14 lat na karku. Potem próbowałem uciec z Gdyni statkiem do Szwecji, ale w ostatniej chwili esesman mnie pogonił — wylicza Henri. I zarzeka się:

— Zresztą piszę o tym książkę, więc wszystkiego nie opowiem.

I ciągnie dalej: jak to przedzierał się na piechotę do Szwajcarii, by w końcu dostać się na kurs podoficerski i w rezultacie brać udział w walkach w północnych Włoszech jako artylerzysta w II Korpusie.

— W czasie wojny ze trzy razy myślałem, że to już koniec — wspomina.

No i chyba kulminacyjny moment. Chwila chwały i sławy. Sceneria: pola pod Bolonią. Główne postacie: dwie walczące armie, broniący się rozpaczliwie hitlerowcy kontra brawurowi Polacy.

— Wrogi żołnierz był pierwsza klasa. Dobrze zorganizowany, zdeterminowany, a polską piechotę o mały włos zgubiłby nadmierny entuzjazm — w spokojnego Henriego wstępuje nagle kapitan artylerii.

12 sekund

Bierze długopis i energicznie rysuje pole bitwy. Polska piechota na odkrytym terenie dostała się pod ciężki ostrzał niemieckiej artylerii. Jej obserwator z wieży kościelnej dawał dokładne wytyczne, gdzie strzelać. Rozwiązanie z pozoru proste — szybko zlikwidować punkt obserwacyjny, oddalony o 2 km. Dowódca wyznacza do tego działania najlepszego działonowego i instruuje go:

— Strzelecki, nastaw tak swoje działo, żeby nic tu się nie poruszyło, okop je (1 cm drgnięcia to 200 metrów odrzutu). Cel ma być zdjęty pierwszym strzałem, inaczej to my sami staniemy się celem.

— Dostałem parametry, siłę prochu, odległość i 12 sekund na strzał — podkreśla Henryk Strzelecki.

Trafiony, zatopiony.

— Pojechałem tam w zeszłym roku, do kościoła, na szczęście proboszcz nie zażądał odszkodowania — żartuje po latach.

Swoją książkę chciałby wydać jeszcze w przyszłym roku, ale niczego nie obiecuje, bo pochłonęły go sprawy polonijne, pomoc młodej emigracji, ale także tej skupionej wokół wojennych weteranów. Ale książka swoją drogą będzie ostro krytykować m.in. naszych wojennych aliantów, choćby za ich postawę w sprawie polskiej po wojnie.

— Nie mówię szare, tylko białe albo czarne. Prawda jest zawsze prawdą, nie słucham bajek, które są romantyczne, ale nieżyciowe — deklaruje stanowczo.

I look work

Denerwuje go wybiórcza pamięć. Na przykład u bolońskiego burmistrza, który na tegorocznej uroczystości dziękował komunistycznym partyzantom, a o Polakach się nie zająknął.

— Nawet naszej flagi nie było. Ledwo wysiedziałem, ale potem i tak w wywiadach powiedziałem włoskim dziennikarzom, co sądzę o tych komunistycznych głupstwach, które ten urzędnik wygadywał — zaznacza z satysfakcją.

Po wojnie wylądował w Wielkiej Brytanii. Obozowy politruk skierował go do pracy w kopalni. Tłumaczył, że tego wymaga brytyjska ekonomia.

— Walczyłem o naszą wolność, a pan mi będzie nakazywał, gdzie mam do pracy iść? Panie, jak jesteś tak zakochany w tej ekonomii, to weź sobie pan ten swój wszawy ołówek — odpowiedział mu Henri, a w jego łagodnym głosie znów pobrzmiewają emocje.

Wsiadł do autobusu szukać zajęcia na własną rękę. Wysiadł w Wakefield, niewielkim mieście na północy kraju, bo spodobała mu się bryła miejscowego kościoła.

— I’m Polish, I look work — wydukał do napotkanego policjanta.

I ten wskazał mu drogę. Fabryka drutów. Poszedł tam na rozmowę o pracę, nie zdejmując swoich siedmiu odznaczeń wojskowych. Pomogło.

— Praca była ciężka, ale byłem dumny, że mogłem pomóc Anglikom spłacić długi za sprzęt wojskowy, którego przecież sam na froncie używałem — mówi założyciel Henriego Lloyda.

Nie spodobały mu się druty, więc zatrudnił się w fabryce koszul.

Przebudzenie „łobuza”

Zaczęła się kilkudziesięcioletnia przygoda z ubraniami. Na początek od stanowiska magazyniera. Do jego zadań należało przede wszystkim dbanie, by bele z materiałami były czyste, niepogniecione.

— Bajzel był tam straszny, ale się zaparłem i w trzy tygodnie odwróciłem wszystko do góry nogami.

Kiedy zobaczył to szef fabryki, austriacki żyd, Henri zaatakował:

— Panie Donner, ja tu jestem niedługo, ale pokazałem inteligencję i pracowitość. Czy jak się dalej dokształcę, to będę kimś bardziej odpowiedzialnym w tej firmie?

— Henryk, a ile ty masz lat?

— 23.

— 23? Jak byłem w Austrii, to ja od 14. roku życia pracowałem. Za stary jesteś.

To go wkurzyło, obudziło w nim „łobuza”. Wystarał się o skromne stypendium naukowe od polskiego rządu w Londynie, ożenił się, pracę sobie odpuścił. Po czterech latach nauki dostał dyplom z uniwersytetu w Leeds, kierunek handel, technika i moda. Znów zapukał do Donnera, żeby dał mu lepszą pracę. Tym razem dostał ją, ale szybko rzucił.

Zmieniał firmy odzieżowe, awansował, pracował z coraz to nowocześniejszymi materiałami, uczył się zarządzać ludźmi. W Whaley Bridge, jako kierownik produkcji, pierwszy raz zetknął się z tkaninami wodoodpornymi. Szyto z nich kombinezony dla robotników. Szef firmy nie dał się jednak przekonać, aby zmienić klienta, bo Chińczycy siedzą na karku.

— Przedstawiłem mu moje projekty ubrań dla żeglarzy, które zignorował. Pomyślałem wtedy: O, Henryk, po raz ostatni przełykasz głupie decyzje swojego przełożonego — wspomina Henri.

Grande fenomeno

Zadzwonił do kolegi, Agnusa Lloyda. Dogadali się łatwo — Henri dał doświadczenie, projekty i wizję biznesu, a zamożniejszy Lloyd wyłożył niezbędne środki. Był rok 1963.

— Na początku musieliśmy przede wszystkim znaleźć rynki zbytu, bo o jakość produktu byłem spokojny — wyjaśnia Henryk Strzelecki.

Szło coraz lepiej, ale po kilku latach Agnus Lloyd wycofał się z biznesu. Przy sterze został kapitan Henri i nie zabrakło mu wiatru w żaglach. Produkty były absolutnie innowacyjne — materiały wodoodporne, o wiele lżejsze od dotychczas używanych, a przy tym znacznie lepsze jakościowo. No i ten szyk.

— Pierwszy sukces był w Anconie. Włosi mają niezwykle wysokie mniemanie o swoim artyzmie w projektowaniu mody, ale trochę im je nadwątliłem — mówi z dumą Henryk Strzelecki.

Według jego relacji kurtki made in England były przyczyną histerii wśród młodzieży w całej okolicy. Sprzedało się ich na pniu kilka tysięcy. Włoskie mammy od piątej rano czatowały pod sklepami, szepcąc z podziwem: il grande fenomeno Polacchi.

Potem wystawa w Londynie, gdzie hitem okazało się eleganckie pudełko z logo HL. Aby je zdobyć, trzeba jednak było coś kupić.

— Kiedy projektowałem logo, narysowałem koronę w wieńcu laurowym, która chodziła mi po głowie. Dopiero później okazało się, że jest to, wypisz, wymaluj, korona Bolesława Chrobrego — zaznacza Henri.

Fizjonomia karateki

Nietypowy marketing to obok nowatorskich produktów drugi filar sukcesu tej polsko-brytyjskiej marki. Podstawowym składnikiem strategii promocji rynkowej jest spontaniczność i pomysłowość. Nie ma chodzenia utartymi ścieżkami.

— Na targach w Japonii to był dopiero show — śmieje się Henri.

Swoje stoiska w hali na obrzeżach Tokio miało m.in. kilkunastu fabrykantów z Wysp Brytyjskich. Ale tylko koło właściciela Henriego Lloyda ciągle było tłoczno.

— Nie bajerowałem drogimi dekoracjami czy hostessami. Złapałem tam samurajskiego ducha. Wziąłem kurtkę i z japońsko podobnymi okrzykami zacząłem ją szarpać na wszelkie sposoby. Zaraz zbiegli się ludzie — mówi honorowy prezes firmy.

Para Japończyków złapała za rękawy. Henri dopingował ich dzikimi okrzykami, rwanymi po japońsku samogłoskami, fizjonomią karateki. Nic to nie dało, szwy wytrzymały, można było ruszyć na podbój rynku. Obecnie najbardziej skomplikowana kurtka HL kosztuje ponad 4 tys. złotych i składa się z kilkuset kawałków. Wszystko jest ręcznie robione, a szwy — jak w każdym modelu — oklejone specjalną taśmą, zgrzewaną pod wysoką temperaturą. W produkcji każdy z nich sprawdza się pod ciśnieniem. Nie może przelecieć ani kropla wody.

— Konkurencja po nas papuguje, ale na ogół jest tandetna — kwituje wynalazca tego patentu.

Rynkowi rywale to teraz bardziej zmartwienie jego synów, którzy przejęli zarządzanie firmą. Pierwszy był Paweł. Aby dostać się na stanowisko zastępcy prezesa w HL, musiał wysłać do ojca CV. Marcina rodzinne macki dosięgły po kolejnym awansie w europejskiej strukturze Levi Straussa. Dwóch rzutkich szefów bardzo przydaje się teraz, gdy w koncernie na stałe pracuje kilkaset osób. Dość szybko skończyły się czasy romantyzmu, kiedy to co sobota Henri osobiście czyścił biurowe toalety.

Inteligentnie sprzedać

Henryk Strzelecki zaczął więcej czasu poświęcać na życie okołobiznesowe, towarzyskie, intelektualne. Choć do fabryki i magazynów czasem zagląda. Zaczął wykładać psychologię biznesu na uniwersytecie, jeden z jego słuchaczy jest dziś kierownikiem w HL. Zaangażował się w życie polskiej emigracji. Smakuje wina z całego świata. Co jakiś czas odwiedza swój dom w Andaluzji, w sam raz, by odświeżyć sobie hiszpański, jeden z sześciu języków, którymi się posługuje. Jest honorowym obywatelem włoskiego Alessano i teksańskiego Galveston, został kilkakrotnie wyróżniony przez angielską królową m.in. odznaczeniem Member of the British Empire. W Polsce dostał Złoty Krzyż Zasługi od prezydenta RP oraz nagrodę im. Eugeniusza Kwiatkowskiego za wkład w promocję Polski.

O biznesie myśli coraz rzadziej i z dystansem do swoich możliwości. Nalega, aby napisać, że eksport to teraz w Polsce kwestia podstawowa.

— Tyle fantastycznych produktów mamy, a siedzimy z nimi w magazynach, z bezrobociem. Bo nie umiemy ich inteligentnie sprzedać — przekonuje.

Zdaje sobie sprawę, że ze swoją spontanicznością, nonszalancją często nie pasuje do stereotypu biznesmena. Sztywnego, przemądrzałego bogacza.

— Ludzie zachodzą w głowę, jak taki postrzelony gość mógł założyć taką firmę. I to na dodatek Polak.

Ostatnio usłyszał, że jest swojski. Odebrał to jako wielki komplement. Choć nie zawsze jest swój chłop, czasem się usztywnia — jak wtedy, kiedy rozmawiał z królową. Albo gdy po tokijskich targach dostał zaproszenie na kąpiel z gejszą. Odmówił. Gospodarze odebrali to jako nietakt. A Henri do dziś zachodzi w głowę: co by było, gdyby zaproszenie przyjął.