Ludzie związani ze sportem mówią o zawodniku, który ma dobrą passę, że gra jak uskrzydlony. Inni określają takie zjawisko mianem „przepływu”. Czy czułeś choć raz coś takiego w swojej pracy? Zdarzyło ci się pisać raport lub organizować zadania podwładnym i zapomnieć o upływającym czasie, zmęczeniu, pójściu na lunch?

Jeśli nie, musisz zmienić podejście do swoich obowiązków, funkcji, zawodu. Na nowo odkryj pasję, która towarzyszyła ci na początku kariery. Praca w renomowanej firmie, szyty na miarę garnitur i duże kwoty na koncie – żadna z tych rzeczy nie daje szczęścia, jeśli człowiek nie kocha tego, co robi.
Od frustracji do euforii

Czasy świetności miał już dawno za sobą. W latach 30. i 40. był kimś, a jego przeboje, jak „Mood Indigo” i „Take the A Train”, nuciły miliony ludzi na całym świecie. Gdy jednak 7 lipca 1956 r. wchodził ze swym bigbandem na scenę, nie czuł się gwiazdą. Od długiego czasu Duke Ellington nie tyle koncertował, ile chałturzył. Trzeba było jakoś zabezpieczyć nędzny byt sobie i 16 członkom orkiestry. Festiwal jazzowy w Newport na Rhode Island postrzegał jako szansę na wielki come back. Nic jednak nie szło po myśli „Księcia” (ang. duke). Jego zespół musiał się zadowolić rolą supportu (rozgrzejcie publiczność i zróbcie miejsce prawdziwym muzykom). „Kim jesteśmy – zwierzętami w cyrku? Akrobatami?” – pytał upokorzony muzyk.
Zbliżała się północ i co najmniej jedna trzecia osób już opuściła widownię. Dopiero wtedy pozwolono mu po raz drugi wejść na estradę. Ellington był gotowy dać z siebie wszystko. Łatwo postanowić, trudno wykonać. Nasz bohater zaprezentował swą nową kompozycję i dwie kolejne, gdy zaczął padać deszcz. Publiczność kierowała się do wyjścia. Duke nie dawał za wygraną. Zagrał jeden ze swoich awaryjnych, utrzymanych w żywym tempie kawałków. Zazwyczaj to on wykonywał w tym utworze solówkę na fortepianie. Tym razem pozwolił wykazać się saksofoniście. Paul Gonsalves zrobił to tak brawurowo, że wiele osób wróciło na miejsca.
Na widowni zaszła zmiana. Obojętny wcześniej tłum głośno okazywał aprobatę. Atrakcyjna blondynka w letniej sukience bez ramiączek zaczęła tańczyć pod sceną. Inni poszli w jej ślady. Organizatorów ogarnął lęk, że rozgorączkowana publika wznieci zamieszki. Sygnalizowali Ellingtonowi, by skrócił utwór. Ten jednak odmówił, upojony swoją muzyką. Gonsalves grał solo przez prawie siedem minut. Gdy melodia umilkła, tłum wpadł na estradę. Band dał cztery bisy. Następnego dnia występ stał się sensacją z pierwszych stron gazet. „Ellington wrócił” – krzyczały nagłówki. Kilka tygodni później muzyk trafił na okładkę magazynu „Time”.
Koncert Ellingtona z 1956 r. jest doskonałą ilustracją pojęcia „mojo” (wym. mołdżoł), które oznacza „ten moment, w którym robimy coś ważnego, sensownego i pozytywnego, a inni ludzie o tym wiedzą” – wyjaśnia Marshall Goldsmith, amerykański konsultant kadry menedżerskiej, w bestsellerze „Pozytywne nastawienie”. Dlaczego autor poradników na temat przywództwa wziął tym razem na warsztat rodzaj doznań kojarzonych raczej z show-biznesem niż z biznesem prawdziwym? Ależ to proste: do pewnego stopnia wszyscy znamy mojo. Doświadczyliśmy go, widząc, jakie wrażenie wywarła nasza mowa motywacyjna. Lub kiedy podpisaliśmy serię zyskownych kontraktów. Albo gdy zdobyliśmy trudne do zdefiniowania poczucie osobistego rozwoju. Pokonujemy przeszkody, osiągamy cele, robimy postępy – i to wszystko przychodzi nam jakby bez wysiłku.
Problem w tym, że ten stan uskrzydlenia, dobrej passy zdarza się nam raz na kilka lat, jeśli w ogóle. Na ogół przypominamy Duke’a Ellingtona z czasów zdegradowania do akompaniowania łyżwiarzom na publicznym lodowisku. Wykonujemy pracę niechcianą, nudną, odmóżdżającą, wpadając w coraz większą frustrację. Jesteśmy zdezorientowani brakiem lepszych perspektyw i swego rozgoryczenia nawet nie próbujemy ukryć. To negatywne podejście Goldsmith określa słowem „nojo” (od ang. no joy – bez radości). Zniechęcenie, urazy, męczeńskie pozy... Ofiary nojo użalają się nad sobą, psują innym nastrój, odgrywają się na ludziach w jakiś sposób od nich zależnych: podopiecznych, współpracownikach, klientach. Jeżeli nawet wypełniają swe obowiązki, to z entuzjazmem niewolnika. W najlepszym razie udają zaangażowanie. Są jak ekspedientka, której zbolała mina informuje kupujących, że praca w sklepie urąga jej godności.
W kręgu kompetencji
Przywołajmy podtytuł książki Marshalla Goldsmitha: jak uzyskać, utrzymać lub odzyskać swoje mojo? Sekret tkwi w gniewie, który niczym cholesterol może być dobry albo zły. Zły wydobywa z ludzi zgorzknienie, dobry – determinację, chęć walki o siebie do upadłego. To drugie zdarzyło się Duke’owi Ellingtonowi i jego kompanom na koncercie w Newport. Wchodzili na estradę z poczuciem życiowej klęski. Ale nie bez nadziei na artystyczne odrodzenie. Pierwszymi kawałkami nie porwali publiki, co niemal wyprowadziło ich z równowagi. Swoją irytację zmienili jednak w mojo: moment idealnego zaangażowania pomieszanego z entuzjazmem. Gwiazda Ellingtona rozbłysła na nowo.
Ale mojo to coś więcej niż emocje. Jej elementem jest profesjonalizm. Muzycy pod przewodnictwem Duke'a nie improwizowaliby w takim upojeniu, zachwycie, gdyby nie doskonały warsztat, który posiedli. To samo dotyczy każdej innej dziedziny: sportu, biznesu, polityki – bez lat morderczej nauki i wykańczających ćwiczeń, bez hektolitrów wylanego potu nawet nie zbliżymy się do klasy mistrzowskiej, a nasze działania będą pozbawione polotu.
Czy nie wystarczy zmienić branżę, stanowisko, rodzaj pracy? – pytasz. Rób jak uważasz, ale powinieneś wiedzieć, dlaczego przebranżowienie się – zwłaszcza gdy masz cztery lub pięć krzyżyków na karku – to ryzykowny pomysł. Jednym z najważniejszych warunków uzyskania mojo jest niewykraczanie poza swój krąg kompetencji. „To, co się w nim znajduje, człowiek opanował do perfekcji. Wszystko poza tym kręgiem jest całkowicie lub częściowo niezrozumiałe” – wyjaśnia Rolf Dobelli, szwajcarski pisarz i biznesmen, w książce „Sztuka dobrego życia”. To rzadki pogląd. Guru rozwoju osobistego zalecają przecież elastyczność, skakanie z jednego kompetencyjnego kwiatka na drugi. Przekonują, że trzeba się szybko zaadaptować do każdej zmiany. Wychodzić poza strefę komfortu.
Rolf Dobelli postrzega to inaczej: szukając szczęścia poza swoim kręgiem kompetencji, skazujesz się na status amatora, wiecznego dyletanta. Perfekcji w jakiejkolwiek sferze nie da się szybko i łatwo przenieść na inną dziedzinę. „Szachowy arcymistrz nie będzie automatycznie dobrym strategiem w życiu biznesowym. Chirurg kardiolog nie musi być dobrym dyrektorem szpitala. Sprzedawca nieruchomości nie stanie się automatycznie dobrym prezydentem kraju” – argumentował Rolf Dobelli w trakcie kampanii wyborczej w 2016 r., którą wygrał Donald Trump.
Wyobraź sobie Duke’a Ellingtona, który nie mogąc już dłużej zdzierżyć grania do kotleta, zostaje politykiem, agentem ubezpieczeniowym lub księgowym. Czy w nowym zawodzie odniósłby sukces, a przy okazji był szczęśliwy, spełniony? Zapewne nie. Chałturzenie było dla muzyka rodzajem zniewagi, lecz prawdziwą frustrację, odrętwiałość, inercję – jednym słowem: nojo – ściągnąłby na siebie przez rezygnację ze swojej życiowej pasji. Zmiana ścieżki kariery ma sens tylko wtedy, gdy dotychczasowa jest kompletną porażką i nijak nie da się tego naprawić. Trzymaj się obiema rękami tego, co kochasz i od niechcenia robisz tysiąc razy lepiej od innych.
„Nie ma znaczenia, w ilu dziedzinach jesteś przeciętny czy nawet słaby. Bądź ponadprzeciętny w co najmniej jednej dziedzinie – i to w skali światowej” – wskazuje Rolf Dobelli. A wówczas – to już obietnica Marshalla Goldsmitha – pojawi się mojo: „pozytywne nastawienie do czynności wykonywanej w danej chwili, które wynika z wewnętrznego stanu ducha i jest widoczne dla otoczenia”. Niczego więcej nie potrzebujesz do szczęścia.