Dla nas nie jest ono zaskoczeniem, ale dla amerykańskiej administracji, która chyba oczekuje od Rosji gestu dobrej woli, mogła być to nieprzyjemna niespodzianka: oto Putin, zamiast obrać koncyliacyjny kurs, nadal zachowuje się jak agresor.
Według agencji Reuters warunki Kremla to żądanie jednoznacznej deklaracji, że Ukraina nigdy nie przystąpi do NATO oraz że na jej terytorium nie będą stacjonowały obce wojska. Dodatkowo Moskwa oczekuje międzynarodowego uznania, że Krym oraz cztery wschodnie obwody Ukrainy, okupowane dziś przez Rosję, stają się jej integralną częścią.
Do momentu rozpoczęcia rozmów amerykańskiej i rosyjskiej delegacji nie było natomiast jasne, jaka jest odpowiedź dyplomacji Rosji na plan zawieszenia broni. USA i Ukraina traktują go jako dopiero pierwszy krok w rozmowach pokojowych. Komentatorzy podkreślali zaś, że tak naprawdę rozejm na wszystkich frontach jest na rękę Rosji, która będzie mogła się przeorganizować i zebrać dodatkowe siły. Ale rosyjscy dyplomaci milczeli, za to przemówili wojskowi, kontynuując naloty i intensyfikując kontrofensywę w obwodzie kurskim, gdzie Ukraina w lecie ubiegłego roku zajęła część rosyjskiego terytorium.
Ewidentnie Rosja zamierza grać w tej grze swoimi kartami. Jej żądanie, by na terytorium Ukrainy nie mogły stacjonować wojska innych krajów, w zasadzie wyklucza spełnienie ukraińskiego postulatu udzielenia Kijowowi gwarancji bezpieczeństwa. I to jakichkolwiek gwarancji, niekoniecznie amerykańskich. Usankcjonowanie zajęcia części Ukrainy przez Rosję to natomiast wprost przyznanie, że Moskwa wygrała tę wojnę. A zablokowanie Ukraińcom drogi do NATO to wystawienie ich na ryzyko kolejnego ataku ze strony agresywnego sąsiada, który nie potrzebuje przecież zbyt wielu konkretnych powodów, by to zrobić.
Wszystko to sprowadza się do konstatacji, że jesteśmy na drodze do osiągnięcia tzw. złego pokoju: na niekorzystnych warunkach dla napadniętego kraju i, co gorsza, nietrwałego. A to już prowadzi nas do stwierdzenia, że region Europy Środkowej i Wschodniej stanie się beczką prochu. Może nie tak wybuchową jak Bliski Wschód dziś czy Bałkany w latach 90. ubiegłego wieku, ale jednak ryzyko zostanie wpisane w krajobraz regionu na dłużej.
A skoro tak, to może z tego wyniknąć kilka problemów, również gospodarczych. Po pierwsze, trudniej będzie przyciągać bezpośrednie inwestycje zagraniczne, także do Polski. Rejon potencjalnie zagrożony konfliktem albo pod bezpośrednim wpływem tego konfliktu to nie jest dobre miejsce do budowania fabryk. Po drugie, to wymusza przemodelowanie całej strategii gospodarczej, co się zresztą już dzieje. Od kilku tygodni polski rząd zachowuje się tak, jakby gospodarka miała wejść w tryb wojenny: ze znacznie zwiększonymi wydatkami na zbrojenia, z inwestycjami w infrastrukturę obronną (schrony) i szkolenia (wojskowe), co może pośrednio wpływać np. na rynek pracy. Gdyby ostateczne porozumienie między Rosją a Ukrainą było niekorzystne dla tej drugiej, to można w ciemno zakładać, że te wszystkie tendencje zostaną wzmocnione.
Będzie to miało rzecz jasna dodatkowe konsekwencje. Choćby takie, że rząd, potrzebując pieniędzy na te wszystkie wydatki, będzie musiał więcej pożyczać, a wraz ze zwiększaniem podaży obligacji ich spłata będzie coraz bardziej kosztowna. Albo będzie trzeba podejmować trudne decyzje o zwiększaniu wydatków, a przynajmniej zarzuceniu planów ich dalszych obniżek. Ewentualnie dopasować plany inwestycyjne w innych obszarach, choćby poprzez angażowanie w większym stopniu kapitału prywatnego. Co łatwe nie będzie, bo przedsiębiorcy i polskie banki już dziś mają dużą awersję do ryzyka.