Pierwsza wizyta nowego prezydenta USA w Rosji nie przyniosła żadnego przełomu, bo i nie miała takiego celu. Jak zwykle po zmianie ekipy w Waszyngtonie była sondażem nastrojów władzy w Moskwie, a jej największym realnym dorobkiem pozostanie osobiste poznanie się Baracka Obamy z Dmitrijem Miedwie-diewem i Władimirem Putinem. Założenia jakże oczekiwanego przez świat układu o redukcji głowic jądrowych uzgodniono jedynie bardzo wstępnie.
Z punktu widzenia Polski najważniejszym wątkiem wizyty była oczywiście tarcza antyrakietowa. Trzeba przypomnieć jej genezę — to idea prezydenta George’a W. Busha, wymysł czysto amerykański, kompletnie niepotrzebny do zwiększenia poczucia bezpieczeństwa jakiemukolwiek państwu w Europie, a w szczególności Polsce i Czechom. Ale polityka ma swoje prawa i tarcza stopniowo zaczęła funkcjonować jako samodzielny byt, odrywając się od jej sensu militarnego. W Polsce stała się elementem wewnętrznej rozgrywki między prezydentem Lechem Kaczyńskim a premierem Donaldem Tuskiem. W końcu dla świętego spokoju obaj uzgodnili podpisanie umowy z odchodzącą ekipą Busha.
Barack Obama zawsze podchodził do obcego projektu ostrożnie i nieufnie. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej uzależnił los tarczy od jej skuteczności — w czym nie różni się od wielu ekspertów, którzy jej obronne walory dyskwalifikują. Podczas wizyty w Rosji prezydent USA zaakcentował inny wątek — jeśliby zniknęło potencjalne zagrożenie atomowe ze strony Iranu, to tarcza mogłaby stać się bezprzedmiotowa... Wysłał w ten sposób sygnał, że najchętniej widziałby uciszenie Teheranu rękami Moskwy. Ponieważ jednak nie jest to możliwe, Barack Obama zapewne będzie problem tarczy w Polsce i Czechach analizował, analizował, analizował… I wcale byśmy się nie zdziwili, gdyby zeszła mu na tym cała kadencja.