Obrót w prywatnym sektorze bezpieczeństwa w naszym kraju to już ponad 10 mld zł rocznie. Pracuje w nim około ćwierć miliona osób. Wśród nich — niemal 20 tys. byłych pracowników różnego rodzaju organów ścigania.
- „Puls Biznesu”: Co to w ogóle jest prywatyzacja bezpieczeństwa?
Jerzy Konieczny: Na dużą skalę rozpoczęła się na świecie już w pierwszych latach XX wieku. Początki były trudne — szczególnie w USA. Między służbami państwowymi i prywatnymi od razu pojawiła się przepaść i wzajemna agresja. Amerykańskie służby państwowe powoli doszły jednak do wniosku, że prywatyzacji bezpieczeństwa nie da się uniknąć. I w Polsce będzie podobnie. Ale tymczasem nasza policja z rezerwą przyjmuje propozycje kooperacji. Nadzieją jest wyraźne zalecenie Rady Europy, że służby państwowe powinny przyjaźnie traktować prywatny biznes, związany z bezpieczeństwem — i z nim współpracować.
- Niby dlaczego?
J.K.: Za główny powód rozwoju prywatyzacji bezpieczeństwa uchodzi pojawienie się na wielką skalę instytucji prywatnych z nieograniczonym dostępem publicznym — jak galerie handlowe, wielkie centra rozrywki, parki. To najczęściej własność prywatna. Kto ma tego pilnować? Suwerenne państwo nie jest w stanie każdemu obywatelowi zapewnić satysfakcjonującego poziomu bezpieczeństwa. To po prostu niemożliwe.
- Jak daleko powinna sięgać ta prywatyzacja?
J.K.: W każdym państwie to wygląda inaczej. Wiadomo, że generalnie służby prywatne...
- Służby prywatne?
J.K.: Mówię „służby” z pewną metaforą... Służby prywatne są sprawniejsze, bardziej elastyczne w działaniu.
- Ale na jakiej podstawie pan tak twierdzi?
J.K.: Przede wszystkim nie ma w nich biurokracji, opartej na państwowym budżecie. Działają twarde prawa rynku.
- A może są bardziej skuteczne, bo funkcjonariusze — to też przenośnia — zatrudnieni w prywatnych służbach bezpieczeństwa — kolejna metafora — po prostu więcej zarabiają. Dlatego bardziej im zależy, by dobrze wykonywać pracę?
J.K.: Co do wysokości zarobków trudno jest podzielić ten pogląd. Jeśli chodzi o zaangażowanie, pewien wpływ ma obecna sytuacja na rynku pracy.
- Jeżeli tak, to jaki mają panowie stosunek do czeskich wyczynów Rutkowskiego?
Tomasz Banaszkiewicz: Dziś to trudno oceniać...
- Ale to przecież sektor prywatny.
T.B.: Ale trochę inny od tego, o którym rozmawiamy. Profesor nawiązywał bardziej do ochrony niż usług detektywistycznych, choć to oczywiście pokrewne sprawy. Akcja Rutkowskiego rozegrała się poza granicami kraju. A zatem nasze zwyczaje i przepisy mają tu słabe zastosowanie czy nawet nie mają go wcale. Ale gdyby się rozegrała w Polsce, stosunek do tego typu wydarzeń powinien być ustalony przez państwo. A nie jest... Było przecież przestępstwo — i to najcięższego kalibru, toczyło się postępowanie, doszło do pościgu za sprawcami itd. — priorytet w takim wypadku musi mieć państwo. Ale z drugiej strony... Przecież ktoś pana Rutkowskiego wynajął — pewnie pokrzywdzony. Podszedł do sprawy komercyjnie: zapłacił za wymierny efekt. I w tym wypadku trudno odebrać pokrzywdzonemu prawo, by w taki sposób próbował dochodzić zadośćuczynienia.
- Jak w tej chwili wygląda współpraca prywatnych firm z branży security i policji — czyli firmy państwowej? Bo przecież policjanci często tak określają swoje miejsce pracy, prawda?
T.B.: Tak.
- Rozmawiamy o współpracy firma — firma. Widać postęp? Zmieniło się coś na przykład w ciągu ostatnich 10 lat?
Wiesław Bednarz:Widać postęp, choć niesatysfakcjonujący.
- Dlaczego?
W.B.: W znacznej mierze dlatego, że państwo — a może bardziej urzędnicy państwowi — nie bardzo rozumieją potrzebę i nieuchronność dzielenia się obszarami kompetencji z sektorem prywatnym.
T.B.: Zresztą spora część współpracy policjantów z naszą branżą jest dość sformalizowana. Policja — z tytułu obowiązującego prawa i przepisów — uczestniczy w koncesjonowaniu, nadawaniu licencji, określaniu obszarów szczególnie chronionych itd. To wszystko jest jasno określone. Często mamy do tych przepisów zastrzeżenia — co zrozumiałe, bo to wszystko przecież nowe.
Chciałem jeszcze wrócić do początku naszej rozmowy. Do rozwoju branży security — i w sensie globalnym, i w naszym, lokalnym. W naszym kraju niewiele osób zdaje sobie sprawę, jaki to potężny sektor gospodarki. Istnieje wiele wielkich, międzynarodowych koncernów — obecnych na giełdach, obracających ogromnymi pieniędzmi...
- Chciażby Securitas.
W.B.: Nie tylko.
T.B.: Jest ich mnóstwo! Na przykład bardzo wiele amerykańskich firm, których jeszcze w Polsce nie ma, a są dużo większe od każdego europejskiego koncernu z tej branży. Żeby zdać sobie sprawę ze skali, warto powiedzieć, że niektóre akwizycje tych firm przekraczają często miliard dolarów. Olbrzymi biznes! Zwłaszcza po tym, co się stało w zeszłym roku w Nowym Jorku i niedawno w Moskwie, ten interes nabrał przyspieszenia i — niestety — będzie nabierał nadal. Widzimy te zmiany również w Polsce. Ale u nas to wciąż młoda dziedzina gospodarki. Zaczynało się to bardzo siermiężnie 10-12 lat temu. Początki w Polsce polegały zwykle na prostym „cieciowaniu” — często ludzi bez przygotowania zawodowego. W ostatnich latach nastąpił przełom. Rynek się konsoliduje, widzimy postępującą technicyzację i profesjonalizację usług, pojawiają się nowe obszary ochrony. Coraz więcej jest też outsourcingu.
- Jak duży jest ten sektor w naszym kraju?
T.B.: W Polsce roczny obrót branży może sięgać 10 mld zł. Jeśli się też uwzględni, że pracuje w niej 200- -250 tys. ludzi — no to się robi poważna gałąź gospodarki. Dodajmy, że wpisuje się ona w bezpieczeństwo kraju — jakkolwiek dziwnie by to brzmiało. Tak to trzeba widzieć. Niestety, z tym widzeniem różnie bywało w przeszłości. Także z przyczyn politycznych. Były momenty, kiedy dało się wysnuć tezę, że władza wypowiedziała branży wojnę.
- Nie tylko władza. Media chyba też?
T.B.: Media również...
W.B.: Media żywiły się sensacją. Na szczęście — by skończyć wątek — teraz widać wyraźnie, że władze próbują ten prywatny sektor wpisywać w system bezpieczeństwa państwa. W całym cywilizowanym świecie na bezpieczeństwo kraju mają wpływ trzy podstawowe elementy: struktury państwowe, samorządowe i prywatny biznes security, który potrafi objąć nawet do kilkudziesięciu procent całego sektora bezpieczeństwa.
J.K.: Łącznie z wykonywaniem zadań na użytek państwa. Na przykład: to co u nas robi służba bezpieczeństwa... — to znaczy agencja bezpieczeństwa wewnętrznego... — czyli certyfikacja dostępu do informacji niejawnych.... W Anglii zajmują się tym prywatne firmy. W Wielkiej Brytanii dobrze działają również prywatne więzienia. I świetnie wychodzi konwojowanie więźniów. Z wyjątkiem wąskiej kategorii przestępców, wszystkich innych dowożą firmy prywatne. Nowe formy — nieznane jeszcze u nas — ograniczenia wolności poza więzieniem (w postaci rozmaitych elektronicznych „smyczy”) też obsługują firmy prywatne. Ale trzeba zważyć, że w naszym kraju — nieistotne czy w PRL, czy III RP — to o czym mówię, należało zawsze do kompetencji państwa. W takim przekonaniu wzrosło u nas wiele pokoleń. Trudno przełamać psychologiczny opór.
- Wrócę do nagonki mediów. Niechęć bierze się stąd, że wasza branża jest kojarzona z byłymi pracownikami służby bezpieczeństwa, wywiadu, organów ścigania...
J.K.: Co się bierze?
- Negatywna opinia. Przecież w każdej firmie ochroniarskiej ktoś taki się znajdzie. To normalne? Na całym świecie w tej branży pracują tacy ludzie?
T.B.: To absolutnie normalne! Aczkolwiek dzisiaj w Polsce obraz prywatnego sektora bezpieczeństwa jest już zupełnie inny. Zmieniły się diametralnie kwalifikacje tych, którzy lat temu 10 czy 12 podejmowali pracę w tej branży. Wówczas nieważny był szyld. Nie było dużych firm. Każdy kto zdobył koncesję i kilku klientów mógł pracować. Dziś do kierowania tymi przedsiębiorstwami już nie wystarcza przeszłość mundurowa — policyjna, wojskowa czy inna. Górę biorą kwalifikacje menedżerskie. Przeprowadzono wiele badań dla firm i na użytek dyskusji, wywoływanych chociażby przez media, które ciągle pytały: Ilu tam jest tych byłych funkcjonariuszy?
- No właśnie, ilu?
T.B.: Nie więcej niż 20 proc. Dziś po licencję pracownika ochrony idą przede wszystkim młodzi, którzy traktują to już jako zawód wyuczony. O ile na początku obowiązywania przepisów wprowadzających konieczność licencji, istniał priorytet dla osób wykształconych przez policję i siły jej podobne, o tyle teraz zdecydowana większość pracowników ochrony to ludzie wykształceni w tym kierunku — po szkołach średnich i kursach zawodowych. Są już nawet studia... I to nie jest kształcenie typu „jak stać na warcie”. Tam szkoli się ludzi w przedmiocie ciągłego zapewnienia bezpieczeństwa.
- To można porównać umiejętności młodego oficera polskiego wywiadu z absolwentem wyższej szkoły ochroniarskiej?
W.B.: Jeśli chodzi o pracownika ochrony, pierwszeństwo dałbym absolwentowi, a nie oficerowi wywiadu. Choć notabene jesteśmy byłymi oficerami wywiadu.
T.B.: Ale jeśli zechce pan analizować te same kwalifikacje w ocenie detektywa — to jest trochę inaczej. Tego tak łatwo i szybko nauczyć się nie da. Zresztą każdy oficer wywiadu, kontrwywiadu czy policji też się kiedyś musiał uczyć w szkołach. I w życiu.
W.B.: Wie pan, oficerów w tej branży aż tak wielu nie ma, ale jest to specyficzna grupa zawodowa. Uważana w pewnym sensie za bardzo elitarną. I taka jest! Nie tylko w Polsce, ale na całym świecie jest to służba specyficzna. Dlatego jeśli mówimy, że blisko 20 proc. branży ochrony stanowią byli pracownicy organów ścigania, to zapewne tylko jakaś część promila przypada na byłą kadrę oficerską służby wywiadu.
- Ale wystarczy, że znajdzie się na górze...
W.B.: Od razu na górze... To wcale nie reguła. Akurat w Konsalnecie na górze jest nas dwóch, byłych oficerów wywiadu — co zresztą poczytujemy sobie za duży zaszczyt. Bo to była dla nas bardzo zaszczytna służba.
Przypadki Konsalnetu
W latach 1997-99 r. Departament Nieruchomości, Zezwoleń i Koncesji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji przeprowadził kontrolę w centrali Konsalnetu i oddziałach spółki. To była ogólnopolska akcja — w czasie, gdy szefem MSW był Zbigniew Siemiątkowski. Po 2 latach MSWiA wydało postanowienie o wszczęciu postępowania, zmierzające go do cofnięcia koncesji tej spółce. W marcu 1999 r. Władysław Harkiewicz, ówczesny dyrektor Departamentu Nieruchomości, Zezwoleń i Koncesji, ujawnił, że MSWiA zarzuca Konsalnetowi m.in. zatrudnianie karanych za przestępstwa umyślne (17 takich osób). Tymczasem — zdaniem przedstawicieli spółki — w okresie objętym kontrolą zdarzyły się tylko 2 wypadki zatrudniania karanych, a pozostałe 9 incydentów to krótkotrwałe „zatrudnienia historyczne”.
Szef MSWiA Janusz Tomaszewski zapowiedział wtedy, że „jeszcze przed świętami wielkanocnymi MSWiA zadecyduje, czy Konsalnet SA, firma ochroniarska Jerzego Koniecznego (byłego szefa UOP), działająca na rynku od 1994 r., straci koncesję”. Dopiero w sierpniu w roku 1999 MSWiA — za pośrednictwem PAP — ogłosiło jej odebranie: w dniu, w którym do sądu wpłynął wniosek rzecznika interesu publicznego o wszczęcie postępowania lustracyjnego w sprawie Tomaszewskiego.
Jesienią 1999 r. Tomasz Banaszkiewicz, wiceprezes spółki, skierował do premiera skargę na szefa MSWiA (opisywał rzekome żądanie Tomaszewskiego wycofania wobec niego zarzutów o współpracę z SB). Trzy miesiące później Marek Biernacki, minister spraw wewnętrznych i administracji, już w nielewicowym rządzie, złożył w prokuraturze zawiadomienie o przestępstwie, dołączając skargę Konsalnetu SA. Pojawiły się komentarze, że złożenie tego zawiadomienia służy „wzmocnieniu sprawy lustracyjnej” byłego wicepremiera. Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła jednak śledztwo, nie znajdując dowodów przestępstwa: uzależniania decyzji o zachowaniu koncesji agencji ochroniarskiej Konsalnetu od doprowadzenia przez tę firmę do wycofania oskarżeń lustracyjnych wobec Tomaszewskiego. Sprawa trafiła do NSA. Konsalnet domagał się unieważnienia decyzji o pozbawieniu go koncesji. Biernacki uważał skargę za nieuzasadnioną i chciał jej oddalenia.
10 stycznia 2000 r. Wiesław Bednarz, prezes spółki, poinformował, że... przyznano nową koncesję spółce z o.o. Konsalnet Ochrona, która — wspólnie z trzema innymi, regionalnymi (które również dostały zezwolenia) — przejęła dotychczasowy zakres usług Konsalnetu SA. W lutym 2000 roku NSA uchylił decyzję o cofnięciu koncesji Konsalnetowi SA.
Dziś prof. Jerzy Konieczny jest przewodniczącym rady nadzorczej Konsalnetu SA, Wiesław Bednarz — prezesem zarządu, a Tomasz Banaszkiewicz — dyrektorem generalnym i wiceprezesem spółki.