Szybko rośnie zadłużenie państw. Międzynarodowy Fundusz Walutowy w swoich najnowszych prognozach przewiduje, że dług publiczny w krajach rozwiniętych wzrośnie do końca tej dekady do 113,2 proc. PKB. Idealną egzemplifikacją tej ekspansji jest nowy plan fiskalny Trumpa, który zakłada cięcia podatkowe o wartości 2,4 bln USD do 2034 r., co ma zwiększyć wskaźnik długu publicznego do ponad 180 proc. PKB do 2054 r.
O ile Polska przed pandemią jeszcze wymykała się tym trendom, o tyle teraz już podąża tą samą ścieżką. Dlatego dług publiczny wkrótce wzrośnie powyżej 60 proc. PKB, o czym wielokrotnie pisaliśmy w "PB". Trudno stwierdzić, czy spowoduje to jakieś ryzyko destabilizacji finansów publicznych – najważniejsze będzie utrzymanie wysokiego tempa wzrostu, braku nierównowag zewnętrznych na rachunku obrotów bieżących i wiarygodności kredytowej na światowych rynkach.
Ciekawsza jest jednak inna kwestia: czy istnieją siły polityczne, które w pewnym sensie tłumaczą, dlaczego w większości państw rozwiniętych zadłużenie rośnie, a wydatki i dochody coraz bardziej przypominają rozwierające się ostrza nożyc - różnica między nimi stale się powiększa.
F. Piquillem i A. Riboni w pracy pt. "Sticky Spending, Sequestration and Government Debt" stawiają hipotezę, że taka siła istnieje, a jest nią rosnąca polaryzacja polityczna. Przedstawiają oni następującą koncepcję, jak dotąd tylko teoretyczną. Polaryzacja polityczna prowadzi do coraz bardziej cynicznych gier w polityce fiskalnej: każda partia wie, że cięcia budżetowe to polityczne samobójstwo, więc zamiast oszczędzać, maksymalizuje wydatki na swoje kluczowe programy, licząc, że w razie przegranej w wyborach, to przeciwny obóz będzie musiał zmierzyć się z wyzwaniem ryzyka destabilizacji finansów publicznych i/lub konsolidacji fiskalnej. Im większa wrogość między partami, tym silniejsza pokusa, by prowadzić taką strategiczną rozgrywkę.
Wszystkie rządy po kolei wydają więc coraz więcej i więcej, przerzucając odpowiedzialność na swoich następców. Dlatego wydatki rosną szybciej od dochodów, a w rezultacie dług państwowy jest coraz wyższy.
Weźmy jako przykład polską scenę polityczną. W latach 2015-23 ówczesny rząd PiS systematycznie budował swój arsenał tzw. lepkich wydatków, czyli takich, których wycofanie oznacza wysokie koszty polityczne: 500+, 13. i 14. emerytura oraz Polski Ład. Kiedy w 2023 r. władzę przejęła koalicja Donalda Tuska, stanęła przed dylematem: zlikwidować popularne programy (lub nie waloryzować wydatków, np. z 500+ na 800+) czy też je utrzymać, a dodatkowo wprowadzić własne, jako akt budowania własnej marki. Wybrano drugą opcję – wszystkie programy PiS-u zostały nienaruszone, a przy tym uruchomiono nowe „lepkie” wydatki: babciowe, podwyżki w sektorze publicznym, obniżki podatków dla branży beauty itd.
Czyli programy wydatkowe poprzedniej władzy zostają utrzymane, a jednocześnie uruchamiane są nowe, bo to one stają się dźwignią polityczną rządu. Ekonomiści w przywołanym wyżej artykule sądzą, że taka sytuacja jest niebezpieczna, że kiedyś może to wywołać głębsze zaburzenia. Proponują więc dość radykalne rozwiązanie – wymóg większości konstytucyjnej dla każdego nowego programu wydatkowego, by wymusić na politykach współpracę i kompromis. Pytanie jednak, czy nie sparaliżowałoby to rządu przy wdrażaniu ważnych i efektywnych reform czy wydatków, zwłaszcza w warunkach recesji, gdy ekspansja fiskalna jest niezbędna.
Tak czy inaczej, to wszystko ukazuje, że politycy, postępując racjonalnie w ramach logiki wyborczej, unikają jednocześnie za wszelką cenę niepopularnych decyzji – jak podwyżka podatków np. na sfinansowanie obronności – nawet gdy służą one wyższemu dobru, jakim jest bezpieczeństwo i stabilność finansowa państwa. W ten sposób krótkookresowe cele polityczne mogą wypierać długofalowy interes społeczeństwa. Ale to problem w ekonomii politycznej znany nie od dziś.
