Problem strukturalnego bezrobocia, zwłaszcza wśród młodych, dotyczy nie tylko Polski. Był to jeden z najszerzej omawianych tematów podczas tegorocznego Światowego Forum Ekonomicznego w Davos. Na świecie jest ponad 200 mln bezrobotnych, z czego 75 mln to osoby młode. To szokujące dane i jeden z problemów, z którym musimy się zmierzyć w nadchodzących latach.

To nie jest chwilowa luka w podaży pracy, którą można zasypać wzrostem gospodarczym. Paradoksalnie, bezrobocie wynika z postępu technicznego, wypierającego te prace, które zwykle wykonywałyby osoby młode. W pędzie za niższymi kosztami zautomatyzowaliśmy powtarzalne czynności. Zlikwidowaliśmy stanowiska, do obsługi których szybko można przyuczyć młodego pracownika.
Naprawa tej sytuacji na pewno wymaga działań administracyjnych — promocji inwestycji, ulg dla nowych firm, zmniejszenia kosztów pracy. Jednak tak naprawdę są to aktywności pozorne. Nie spowodują realnej, trwałej zmiany, jeśli nie będzie za nimi szła reforma systemu edukacji.
W ostatnich latach świat bardzo się zmienił, ale nasza edukacja pozostała na poziomie połowy XX wieku. Polskie, i nie tylko polskie uczelnie kształcą nawet dobrze, ale teoretycznie. Nie uczą pragmatyki biznesu i umiejętności społecznych, komunikacji, pracy w grupie, umiejętności przystosowania do zmian.
Doświadczam tego na co dzień jako szef PZU.
W wielu rekrutacjach nie możemy znaleźć do pracy ludzi, jakich potrzebujemy. Wśród wielu młodych kandydatów brakuje takich, którzy zaoferują wartość dodaną od razu po rozpoczęciu pracy. Jako pracodawca mam prawo tego oczekiwać. W końcu młodzi ludzie przygotowują się do podjęcia pracy przez kilkanaście lat szkoły i studiów!
Podczas Forum w Davos wszyscy zwracali uwagę na to niedostosowanie systemu edukacji do realiów. Na przykład przedstawiciele Szwajcarii mówili, że dla nich priorytetem jest inwestowanie w infrastrukturę i edukację. Dzięki temu są najbardziej konkurencyjną gospodarką świata.
Niezmiennie na czele najbardziej innowacyjnych krajów znajdują się Stany Zjednoczone. Jeśli chodzi o system edukacji różni nas niemal wszystko. W rekrutacji na studia — u nas liczą się punkty z matury, na uczelni amerykańskiej — trzeba napisać minimum dwa eseje. W Ameryce nie ma ściągania egzaminie, u nas nieuczciwość to norma. Uczelnie wyższe w Polsce, poza kilkoma wyjątkami, nie monitorują, ilu absolwentów znajduje pracę w zawodzie i z jakimi zarobkami. W Ameryce jest to jedno z głównych kryteriów oceny prestiżu i poziomu szkoły. Paradoksalnie Amerykanie także nie są zadowoleniz poziomu edukacji i starają się ją poprawić.
Tych różnic jest więcej. Od lat niestety nie tylko nie widać postępu, ale mam wrażenie, że nasz dystans do najlepszych się powiększa. Bez wprowadzenia radykalnych zmian w systemie edukacji nie ma szans na wyjście z impasu.