Rzeka oktanów

Jacek Konikowski, Monika Sobkiewicz
opublikowano: 2004-11-05 00:00

W bakach mrówczych aut wjeżdżają do Polski tony paliwa. Legalnie. Nielegalna jest jego sprzedaż. Ludzie z przygranicznych ziem ryzykują, bo umieją liczyć. I nie mają wyjścia: są bez pracy.

Na „lewych oktanach” jeździ już prawie całe pogranicze. W Rosji, na Białorusi i Ukrainie paliwa są dużo tańsze niż w Polsce. Na przykład litr oleju napędowego na stacji w Kaliningradzie czy Bagrationowsku kosztuje prawie 9 rubli (niecałą złotówkę), a etyliny 98 — raptem 12 rubli. Podobne ceny są na Ukrainie.

Z handlu wschodnim paliwem utrzymuje się już bezpośrednio co najmniej kilka tysięcy mieszkańców przygranicznych, polskich ziem. Szmuglem „na mrówkę” trudnią się — bywa — całe rodziny, bo tam, gdzie bezrobocie sięga 40 procent, o innej robocie nie ma co marzyć. Przez przejścia graniczne w Gronowie, Bezledach, Połowcach, Zosinie, Korczowej i Hrebennem niestrudzenie płynie rzeka paliwa. Okoliczni mieszkańcy nawet po kilka razy dziennie — wzorem mrówek, szmuglujących niegdyś papierosy i wódkę — wwożą po kilkanaście litrów.

Celnik pełen wiedzy

Wczesny świt. Na przejściu drogowym z Ukrainą — w Hrebennem — samochodów niewiele. Tym razem odprawa idzie szybko, ale bywają dni, kiedy — mimo wczesnej pory — w kolejce czeka kilkanaście samochodów.

Pod szlaban podjeżdża dostawczy mercedes z podwiniętą plandeką. Po kilku minutach wjeżdża na ukraińską stronę.

— Za kilka godzin będzie tu z powrotem, też niezaładowany, ale z pełnym bakiem — mówi celnik.

Nikt się już nie dziwi, dlaczego tyle samochodów, zwłaszcza dostawczych, przekracza granicę bez ładunku. Takich mrówek jest tu każdego dnia nawet kilkaset.

— Na początku zastanawialiśmy się, o co chodzi. Puste przebiegi? Papierosy czy alkohol, owszem były, ale w takiej ilości, że gdybym chciał, to pieszo bym to przeniósł. Kombinowaliśmy: przemyt czegoś drobnego, ale z dużą przebitką? Skrupulatnie kontrolowaliśmy samochody. I nic. W końcu koledzy z innych przejść zasugerowali, że może ludzie jeżdżą po paliwo. Szukaliśmy nie tego, co trzeba i nie tam, gdzie powinniśmy... — dopowiada funkcjonariusz.

Nie tylko celnicy z posterunku w Hrebennem byli zaskoczeni. Celnicy z przejść granicznych od Gronowa po Zosinę mówią to samo: papierosy i wódka powoli odchodzą do lamusa. Paliwo daje większe zyski.

Dokładnie wiedzą o tym mieszkańcy Bartoszyc, niewielkiego miasteczka na Mazurach, oddalonego od granicy rosyjskiej o niecałe 15 kilometrów. Żartują, że są polskim Kuwejtem.

Szejkowie z Bartoszyc

Bartoszyce. Ładne, zadbane miasteczko z zabytkową starówką i domami, krytymi czerwoną dachówką. Przechadzając się po uliczkach, turysta nie domyśli się, że dzień po dniu zawiera się tu po kilkaset paliwowych transakcji. Jedni żyją z tego, że jeżdżą do Rosji po paliwo, inni — że od nich kupują i oszczędzają parę złotych. To tajemnica poliszynela, gdzie i kto w mieście te oktany sprzedaje...

Przydatny jest telefon. Wystarczy wykręcić numer, a za chwilę pojawi się samochód z 10-litrowym kanistrem. Albo umówić się na przydrożnym parkingu za miastem, gdzie mrówka najprościej — za pomocą wężyka — przeleje paliwo z baku swego samochodu do auta klienta. Kiedyś targu dobijano nawet w centrum — na bazarku, ale odkąd wprowadzono kamery i monitoring, mrówki wyniosły się głównie na obrzeża miasta. Ale — na przykład — pod urzędem gminy kamer nie uświadczysz, więc nadal można tam robić paliwowe interesy.

— Mało kto stoi już na ulicy. Każdy ma dostawców i gdy potrzebuje, wykręca numer i się umawia — mówi właściciel jednego ze straganów na miejskim bazarze.

Kiedyś była to mekka handlarzy — zwłaszcza z Rosji. Dziś sprzedają tylko wódkę i papierosy. Rzadko ktoś dyskretnie mruczy: „etylin, etylin”. Niedobitki.

— Trzeba wiedzieć, kto czym handluje, bo ruska benzyna jest dobra i zła. Kupuję tylko od znajomego, o którym wiem, że byle czego mi do baku nie wleje — mówi taksówkarz, parkujący przed Biedronką, kilkanaście metrów od bazaru.

— Prawda. W kanistrach najczęściej sprzedają gorsze paliwo. Jak ktoś sam nie jedzie na paliwie, które sprzedaje, to przeważnie proponuje „wodę”. Z zasady kupuję to, na czym ktoś przyjechał. Najlepszy sposób! — dorzuca inny taryfiarz.

Kilkaset metrów od Biedronki i postoju taxi — gmach urzędu gminy. Z okien sekretariatu Zbigniewa Ciechomskiego, wójta Bartoszyc, widać grupkę mężczyzn, finalizujących sprzedaż paliwa na placu przed urzędem. Młoda sekretarka na pytanie, co tam robią — wyjaśnia (nie odrywając wzroku od komputera), że to handlarze. I że stoją tu codziennie. Dlaczego nie w mniej eksponowanym miejscu?

— Każdy wie, gdzie urząd gminy, więc i trafić łatwo — zauważa praktycznie.

Wójta też nie dziwi obecność tej „giełdy”. Wkurza go za to, że latem w gabinecie śmierdzi jak w rafinerii, a na jezdni po tym przelewaniu zostają czarne plamy po paliwie. I trochę mu wstyd przed gośćmi z głębi kraju.

— Niewiele mogę zrobić... Policja ich kontroluje, straż miejska nakłada mandaty, a oni — świątek-piątek, słońce czy deszcz — wciąż stoją... A stania nie mogę im przecież zabronić... — wyjaśnia Zbigniew Ciechomski.

Jest jednak i inny powód jego pobłażliwości.

— Gdzie pójdą i co będą robić, skoro nie mają pracy, a rodziny jakoś muszą utrzymać? Wie pan, że u nas jest 3619 bezrobotnych, a tylko 934 ma prawo do zasiłku? Z czego mają żyć? A tak zajęcie mają, pieniądze jakieś na życie, a i przestępczość maleje — nie ma rozbojów, kradzieży... Jeden chłopak ze straży miejskiej nawet pracę doktorską o tym pisze — mówi wójt Ciechomski.

Lubią go i cenią w Bartoszycach, ale nie dla jego pobłażliwości, lecz dlatego, że „dla miasta wiele robi”.

Patent na bak

U handlarzy pod urzędem litr benzyny 98 kosztuje 3 zł („Dobre paliwo, markowe!”). Trzeba zachwalać. Bo mrówki kupują czasem po rosyjskiej stronie w markowych stacjach — np. Łukoilu — droższe paliwo, ale lepszej jakości. Inni biorą je na małych stacyjkach, a niekiedy — wręcz z cystern, które podjeżdżają w pobliże przejścia w Bezledach.

— Chłam i mieszanina wody, przepracowanych olejów, niekiedy i nafty. Miejscowi tego od mrówek nie kupują, bo silniki, nawet starych samochodów prychają i dławią się — mówi właściciel starego volkswagena passata, który przed kilkoma miesiącami przerobił auto na gaz i mógł już sprzedawać cały bak, jadąc tylko na autogazie.

— Bywają i tacy, co do fabrycznego zbiornika montują drugi, mniejszy. Na szrotach najchodliwszym towarem są małe i płaskie, bo taki wszędzie da się dokręcić. I nie wystają... — dodaje inny handlarz.

Czy „pośrednicy” dużo zarabiają? Słychać, że na jednym kursie i 80 zł, gdy wleją do 50-60-litrowego zbiornika.

— Ci od dostawczych — dwa razy tyle, bo zbiorniki mają dwa razy większe — dorzuca z lekką zazdrością inny z handlarzy.

Stacze spod urzędu gminy w Bartoszycach nie są paliwową elitą — mimo że dziennie potrafią sprzedać i kilkaset litrów paliwa.

— Największy handel idzie na ropie do ciągników i maszyn rolniczych. Chłopi jeżdżą właściwie tylko na oleju napędowym z Rosji. Mają stałych dostawców, którzy w określonej porze jeżdżą po wsiach i dostarczają wcześniej zamówioną ilość. Taki dziennie z tonę potrafi sprzedać... Chłopi mają w stodołach całe rafinerie — po kilka stulitrowych beczek — mówi bartoszycki handlarz.

No — to jest grosz! Litr oleju napędowego kosztuje w Rosji 8-9 rubli, rolnicy kupują go od mrówek po 2-2,4 zł. Ale nie tak dawno spostrzegli, że w Rosji olej opałowy jest jeszcze tańszy, a do tego niebarwiony na czerwono. Teraz kupują go po 2 zł za litr i leją do ciągników. Zaoszczędzą... Dla tutejszych rolników nawet 100-200 zł miesięcznie to mnóstwo forsy, a podczas żniw setki zamieniają się często w tysiące złotych.

Nie tylko w Bartoszycach bezrobotni żyją z rosyjskiego paliwa. Tak jest w całej gminie, ale i w pozostałych — od Braniewa, Pieniężna po Ornetę, Górowo Iławieckie czy Korsze. Dalej już ten proceder się nie opłaca, bo koszty transportu zjadają zyski. W Lelkowie „napęd” jest już kilkanaście groszy droższy, a w okolicach Ornety cena za litr sięga 3 zł. Niewielu jeździ po paliwo z Lidzbarka Warmińskiego (ponad 40 km od granicy).

Autobusy pożądania

Mrówki? Detal! W Braniewie i sąsiednich miejscowościach najbardziej pożądanym dokumentem pozostaje zezwolenie na regularne kursy autobusowe przez granicę. Prywatni przewoźnicy są gotowi zapłacić nawet kilka tysięcy dolarów, by raz czy dwa razy dziennie przekraczać granicę, choćby jedynym pasażerem autobusu był jego kierowca. Wystarczy policzyć...

— Zgodnie z przepisami celnymi, każdy autobus może wyjechać z Rosji z pełnym fabrycznie zamontowanym bakiem paliwa. Jego pojemność w autobusach dochodzi nawet do 600 litrów. Ciężarówka ma 200-400 litrów. Za każdy litr nadwyżki trzeba już zapłacić akcyzę, VAT i opłatę paliwową. Jeśli ktoś jedzie na oleju napędowym, za 100 litrów wyłoży jakieś 180 zł — tłumaczy kierowca autobusu kursującego do Kaliningradu.

Opłaca mu się jechać nawet na pusto, bo więcej niż na biletach zarobi na przywiezionym paliwie.

— Za cały bak trzeba zapłacić w Kaliningradzie z 800 zł. W Polsce — ponad 2300 zł. Na jednym kursie można zyskać jakieś 1500 zł. Legalnie i bez strachu! Ale są i tacy, co powiększają baki w autobusach i za jednym zamachem przejeżdżają nawet z toną paliwa! — cierpliwie tłumaczy kierowca.

Przyznaje też, że celnicy coraz częściej zwracają uwagę, jak często autobusy przekraczają granicę. Ale...

— Jeżeli autokar wieczorem przekracza granice z pełnym 600-litrowym bakiem, przejeżdża kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt kilometrów i nazajutrz znowu zjawia się na przejściu z pustym zbiornikiem — to znaczy, że gdzieś to paliwo przelał i jedzie po nowe. W świetle prawa nie można kierowcy za to ukarać... — twierdzi pracownik przejścia w Bezledach.

Wiele firm transportowych tak „zaoszczędzone” paliwo wykorzystuje później do świadczenia usług w kraju — nietrudno zgadnąć dlaczego: niższe koszty wpływają na konkurencyjność cen.

Roman Pytkowski, właściciel firmy transportowej z okolic Ornety twierdzi wprost, że bez tańszej benzyny jego firma nie podołałaby konkurencji.

— Ludzi to nie obchodzi, gdzie i po ile tankuję, bo gdy bilety podrożeją choćby o złotówkę, narzekają, że są za drogie. A jak mają nie drożeć, skoro ceny paliw w Polsce skaczą jak kangury... Przecież nie będę dokładał z własnej kieszeni. A tak — nie narzekają... — mówi Pytkowski.

Za to narzeka jego konkurencja, jak choćby PKS w Bartoszycach.

— Prywatni przewoźnicy jeżdżą na „ruskim” paliwie, a my musimy na legalnym i droższym. I i nie ma mądrych: tamci muszą być od nas tańsi. Ale trzeba z tym żyć. Trochę nas to po kieszeni trzepie, lecz przyzwyczailiśmy się, obniżyliśmy ceny biletów i staramy się dorobić — choćby na diagnostyce — narzeka Zdzisław Król, zastępca kierownika bartoszyckiego PKS.

Kierowcy tirów mają mniej szczęścia, bo do fabrycznie montowanych baków w ich ciężarówkach wejdzie góra 400 litrów i nie mogą po kilka razy kursować wte i wewte. Dlatego wielu, wracając ze Wschodu, próbuje wwieźć do Polski więcej paliwa w dodatkowych zbiornikach. Nikiedy zgłaszają te nadwyżki i płacą dodatkowe opłaty, ale często próbują przeszmuglować dodatkowe litry — licząc, że celnik tego nie dostrzeże. Ludzie w mundurach mają jednak na to oko, zwłaszcza od dnia, gdy wschodnia granica stała się granicą Unii Europejskiej. Według tych z przejścia granicznego w Bezledach, jedynego przez które mogą przejeżdżać duże ciężarówki w drodze z lub do Rosji, tylko od początku maja do końca lipca tego roku ponadnormatywną ilość paliwa wykryto w niemal 1000 tirów. Do Polski nie wjechało dzięki temu ponad 120 t paliwa, którego oclenie kosztowało kierowców ponad 200 tys. zł.

Logika w Hrebennem

W Kuźnicy, niewielkiej wiosce tuż przy granicy z Białorusią, mrówek nie ma, choć w pobliskim Grodnie litr etyliny 92 kosztuje 1,90 zł, a tej lepszej (95) — o półtora złotego mniej niż w Polsce. Największa przebitka jest na oleju napędowym — ponad dwa złote. Mimo to dla mieszkańców tej i kilkuset innych wiosek przy granicy z Białorusią paliwowe źródełko tam nie bije. Przez wizy.

— Żeby dostać białoruską wizę, trzeba mieć dużo szczęścia i mnóstwo czasu... Zupełnie jak kiedyś na Zachód. Nie słyszałem, by ktoś zarabiał u nas na handlowaniu paliwem. Nie ma nawet jak... Ludzie żyją tu na chlebie i margarynie — mówi Jan Kwiatkowski, wójt gminy Kuźnica.

Za to na sąsiedniej Zamojszczyźnie, graniczącej z Ukrainą, ze szmuglu i nielegalnego handlu benzyną i olejem napędowym żyje kilka tysięcy osób. Może nawet kilkanaście — nikt nie liczył. Czasem widać ich na bazarach i przydrożnych parkingach, jak przelewają paliwo do kanistrów i baków w samochodach klientów. I tu mechanizm ten sam: większość transakcji odbywa się na telefon. Mrówki przekraczają przejścia graniczne w Zosinie, Hrebennem i Korczowej, by dojechać na stacje benzynowe w najbliższych miejscowościach. W Hrebennem każdego dnia granicę z Ukrainą przekracza prawie 1400 samochodów osobowych, dostawczych i ciężarowych.

— 80 procent to mrówki. Kierują nimi głównie Polacy, rzadziej Ukraińcy — twierdzi Andrzej Kaszuba, kierownik tutejszego oddziału celnego.

Większość dojeżdża do oddalonej o 10 km stacji benzynowej w Rawie Ruskiej lub tej we Włodzimierzu Wołyńskim. Tankują paliwo i szybko wracają do kraju: litr etyliny 92 to 2,40 hrywny (1,58 zł), etyliny 95 — 2,90 hrywny (1,91 zł), a ropy — 2,70 hrywny (1,78 zł). Najczęściej nalewają etylinę 95, czasami ropę. Na benzynie zarobek większy: za litr ukraińskiej etyliny odbiorcy zapłacą 2,7-3 zł. To zysk ponad złotówkę na litrze. Na ropie korzyść mniejsza: od 50 do 80 gr na litrze. Niektórzy kierowcy dokupują jeszcze olej Lotos. Na Ukrainie można go nabyć w polskich opakowaniach z ukraińską nalepką. U nas litr Lotosu kosztuje 18 zł, na Ukrainie — jest o 6 zł tańszy. Na przemycie 10 litrów można zarobić dodatkowo 60 zł.

Po powrocie do Polski handlarze wypompowują benzynę z baku i sprzedają na bazarach czy giełdach rolnych w 10-litrowych kanistrach — po 2,8-3 zł za litr. Można ich spotkać na miejskich bazarach w Lubyczy Królewskiej, Bełżcu, Hrubieszowie, Strzyżowie, Mirczu, Zamościu. Interes zwietrzyli też Ukraińcy (często handlują paliwem wprost z samochodu na przydrożnych parkingach). „Hurtownicy” — ci, co za jednym razem przywiozą w bakach samochodów dostawczych i ciężarówek od 100 do 200 litrów paliwa — umawiają się wcześniej z odbiorcami i przelewają je z baku na placach lub podwórkach. A ci, którzy doszli już do większych pieniędzy, pokupowali plastikowe stulitrowe beczki albo stare cysterny, w których magazynują i z których sprzedają paliwo. Takich pokątnych stacji paliw — w stodołach i na podwórkach — jest przy granicy wiele. Wiedzą o nich tylko ci, co powinni: znajomi i stali klienci „hurtownika”.

Przypadek szczegółowy

Marek, mieszkaniec Tomaszowa Lubelskiego, kilka, a jak trzeba — i kilkanaście razy w tygodniu jeździ po paliwo do Ustiługu lub Rawy Ruskiej. Kiedyś był mechanikiem samochodowym w warsztacie kuzyna. Dobrze mu się wiodło. Do czasu, gdy krewny nie zaciągnął kredytu na rozbudowę firmy. Kiedy do drzwi zapukał komornik, dobre czasy się skończyły. Markowi pozostał po nich stary mercedes ze skórzanymi siedzeniami. Zamienił go na rozklekotaną furgonetkę — też mercedesa.

— Za jednym kursem przywiozę 80 litrów, bo na gazie jeżdżę, czyli teoretycznie jakieś 100 zł zarobku mam. Na Ukrainie paliwo tańsze niż u nas, ale odkąd zaczęliśmy u nich więcej tankować to, skubańcy, scwanili się i jak przez wieki ceny mieli stałe, tak teraz jakby z gumy, co rusz to w górę... Najczęściej kupuję etylinę 95. Inni też, ropę rzadziej. Na litrze benzyny zarobek jest większy, bo prawie 1,5 zł, a na ropie 70-80 groszy. Za 2,7-2,8 kupują bez problemu. Jak żniwa były, ceny podskoczyły do 3 zł za litr. Miesięcznie jakieś 1-2 tysiaki wyjdą — i to w porywach, gdy nie ma kolejek na granicy i gdy haraczu nie trzeba płacić — mówi Marek.

Zmorą mrówek są ukraińscy celnicy i policjanci: pomniejszają zarobek o przeróżne należności, które w istocie są łapówkami.

— Opłaty mają takie, o jakich nawet sam Kuczma nie słyszał! Kasa topnieje człowiekowi jak lód w Afryce. A to wymyślą sobie ubezpieczenie dla obcokrajowców i nie obchodzi ich, że masz zieloną kartę, ważną na wszystkie kraje europejskie. Musisz je kupić za 20 hrywien — i już! Zazwyczaj wystarczy dać dychę w łapę, to celnik przymknie oko. Czasem, zwłaszcza przed świętami, dopominają się o prezenty: zadowoli ich butelka wódki, słodycze, czekolada, karton soku czy tanie perfumy. Kiedy na granicy jest duża kolejka, trzeba jeszcze „karteczkę” kupić od mafii. Takie świstki papieru — z marką, numerami, liczbą pasażerów i datownikiem, które milicjanci ukraińscy rozdają za darmo każdemu, kto czeka do odprawy. Bez niej nie zostaniesz odprawiony i wracasz na koniec kolejki. Im dłuższy ogonek, tym tych karteczek dają mniej. Kilka razy kupiłem taką za 15 hrywien od facetów, co „bejcą” jeździli wzdłuż kolejki — mówi Marek.

Ze szmuglu paliwa utrzymuje czteroosobową rodzinę: żonę, dwójkę dzieci i matkę. Nikt z dorosłych nie pracuje. Bezrobocie — jak na Zamojszczyźnie, na Warmii i Mazurach...

Bez ryzyka

Celnicy mogą się tylko przyglądać, jak samochody mrówek przekraczają granicę z chlupoczącymi bakami paliwa. Paliwowy proceder jest — do pewnego momentu — legalny. Handlarze przewożą przez granice dokładnie tyle paliwa, ile wolno im przywieźć do Polski — ile mieści się w standardowym baku samochodu plus 10 litrów w kanistrze.

— Kierowcy się pilnują. Wiedzą, ile litrów mogą wwieźć legalnie. A to, że wielokrotnie w ciągu dnia przekraczają granicę, jest zgodne z prawem. Nie ma limitów — twierdzi Andrzej Kaszuba.

Mogłaby coś poradzić policja, bo odsprzedawanie wwożonego paliwa jest już karalne.

— Robimy naloty na bazary i inne miejsca, w których sprzedaje się „lewe” paliwo. Co z tego, skoro następnego dnia sprzedający i nabywcy wracają — i handel znów kwitnie. Mamy za mało ludzi, by w każdym podobnym miejscu postawić funkcjonariusza — twierdzi policjant z Tomaszowa Lubelskiego.

Nawet jeżeli uda się schwytać kogoś na gorącym uczynku, policja ma mizerną szansę, że handlarz trafi za kraty lub przynajmniej zaprzestanie handlu paliwem.

Dla większości mieszkańców to jedyne źródło utrzymania. Dlatego szkodliwość społeczna tego, co robią, nie jest duża, choć skala działania tej grupy — ogromna — twierdzą gminni urzędnicy w Tomaszowie. Lokalne władze doskonale zdają sobie sprawę z nielegalnego procederu, ale niewiele mogą zrobić, bo i nic lepszego nie są w stanie zaoferować. Pracy nie ma, a większości bezrobotnych zasiłki już nie przysługują.

Szlachetny szmugiel

Można powiedzieć, że to szmuglowanie ma dobry wpływ na przygraniczny rynek pracy i small biznes. Mrówki mają pracę, a małe firmy — tanie paliwo, dzięki czemu mogą wyjść na swoje i kalkulować niższe ceny, bo ich klienci też liczą każdy grosz. Sprawny system, zamknięty. Przykład pierwszy z brzegu: wiejscy sklepikarze, których klientelą są głównie okoliczni bezrobotni, kupujący na kreskę, zaoszczędzone na paliwie pieniądze przeznaczają na pokrywanie niedoborów w kasie, dzięki czemu „kreski” w ogóle mogą jeszcze obowiązywać.

— Gdyby nie tanie paliwo z Rosji, mielibyśmy wyższe ceny, ludzie rzadziej by jeździli, a my — dłużej byśmy stali pod słupkiem. Wielu z nas pewnie w ogóle by się nie utrzymało z tego jeżdżenia, bo nawet teraz nie ma z tego kokosów – nie ukrywa taksówkarz z Tomaszowa Lubelskiego.

Z paliwowego eldorado nie są za to zachwyceni właściciele stacji benzynowych.

— Śmierdzi to panie tak, jakby kto tam kiszonki nawalił. Tego się nie da do niczego wykorzystać, bo na siedemdziesięciu kilku oktanach silnik długo nie pociągnie, zaraz zaczyna prychać i traci moc, a filtry się zatykają. Ale ludzie to kupują, bo tanie... Do mnie zaglądają tylko ci, co mają lepsze samochody i wolą zapłacić złotówkę więcej, by nie zatrzeć silnika. Tankują też służbowe samochody i — czasem — prywaciarze, ale wielu z nich mówi wprost, że robi to dla faktury, by mieli co w koszty wrzucić... — żali się pracownik stacji paliw w Braniewie.

Narzeka, że od czasu, gdy bezrobotni zaczęli sprzedawać „ruskie paliwo”, najwięcej zarabia na preparatach, które po wlaniu do baku polepszają jakość paliwa. Handlarze żartują, że i on sam też pewnie jeździ na ruskiej, skoro ostatnio mu się nie przelewa... Pracownik stacji paliw w Tomaszowie Lubelskim opowiada, że odkąd mrówki zaczęły jeździć na Ukrainę, obroty spadły o 1/3!

Jak z Armią Czerwoną

Szmuglowanie paliwa przez wschodnią granicę jest procederem znanym od co najmniej roku. Ale nikt jeszcze nie pokusił się o ocenę jego skali ani nie policzył, ile co miesiąc traci na nim skarb państwa. Być może dlatego, że ów proceder ma lokalny charakter i dotyczy tylko kilkunastokilometrowego pasa przygranicznego.

— Przemyt paliw zza wschodniej granicy z dnia na dzień się nasila i będzie się nasilać — do chwili, gdy Ministerstwo Finansów ograniczy podatek akcyzowy na paliwa płynne, co wpłynie na zmniejszenie cen paliw w Polsce, a tym samym — na mniejszą opłacalność przemytu. Ludzie nie przemycają paliwa z nudów, lecz dlatego, że u nas jest drogie, a gdzie indziej — tanie. Wystarczy męska decyzja ministra finansów, by skarb państwa przestał tracić — uważa Aurelia Kuran-Puszkarska, prezes Polskiej Izby Paliw Płynnych.

Po obniżce akcyzy na alkohole błyskawicznie zniknęły z przejść granicznych alkoholowe mrówki, a skarb państwa wcale na tym nie stracił. Pytanie co lepsze: tańsza benzyna w kraju czy praca dla tych, którzy na „ruskim” paliwie zarabiają na utrzymanie rodziny. Problem nie jest oczywisty. Nie zanosi się bowiem, że państwo pomyśli o aktywizacji zawodowej na wschodnim pograniczu. Wójtowie wielu przygranicznych gmin narzekają, że sztywne i złe przepisy zamiast ułatwiać — utrudniają im tworzenie nowych miejsc pracy i walkę z bezrobociem.

Dlatego na razie paliwowe mrówki mogą spać spokojnie. Bo — jak mówi Sławomir Jasiński, wójt Lubyczy Królewskiej na Zamojszczyżnie — z handlowaniem paliwem jest jak z Armią Czerwoną: było, jest i będzie.

Pomysł = zarobek

Jan Gieżwałd nie szmugluje paliwa. Nie ma samochodu. Studiuje filologię ukraińską w Olsztynie (IV rok). Marzy o pracy, do której przychodzi się na ósmą, kończy — o szesnastej, a pod koniec miesiąca wpada do kieszeni kilka, może kilkanaście setek. Chciałby pracować i teraz, gdy studiuje. Ale nie ma szans, bo nikt studenta na dziennych nie chce zatrudnić — to tylko kłopot, a w okolicy są tysiące ludzi, którzy na gwizdek mogą się stawić do pracy, choćby w piekle. Dlatego szmugluje cukier.

— Jestem pionierem! — śmieje się.

Rok temu zauważył, że cukier w Rosji jest połowę tańszy niż w Polsce. Przywiózł kilka paczek. Sprzedał. Dziś zbiera kolegów, wsiadają w autobus i za 10 zł jadą do oddalonego o kilka kilometrów od granicy z Polską Bagrationowska. Tam kupują cukier po złotówce za kilogram, pakują do autobusu i wracają. Dziennie można zaliczyć kilka kursów.

— Tam nasz polski cukier w sklepie po 1,2 można kupić, a u nas po 2,6-2,8 zł — sprzedać, więc pakujemy po 50 czy 100 kilo do autobusu i wieziemy. Jak celnik spyta, czyj to cukier, mówimy że każdego z pasażerów — po 2 kg. Ale to bujda, z tymi 2 kilo; sprawdzałem — w przepisach stoi, że wolno przywieźć cukru na własne potrzeby o wartości do 70 euro, a te 2 kilo to sobie celnicy sami wymyślili. Tak czy owak: na kursie mam z 50 zł. Jak uzbieram na samochód, to będę i cukier wozić, i paliwo. Chyba że wreszcie znajdę pracę... — planuje Gieżwałd.

Na prośbę rozmówców niektóre nazwiska zostały zmienione.