Kazimierz Pazgan. Niebanalny biznesmen, mistrz trąbki, król kurczaków. Dla górali — po prostu: swojak.
Jak udało mu się zarobić pierwszy milion? Nie, nie wskutek pasji, rodzinnej tradycji czy konkretnych zamiłowań. Po prostu — jak to góral — sprytem. I dzięki ambicji. Po tym, jak dawno temu — w świdnickiej knajpie — kumple go ostudzili, gdy wszystkim na sali chciał postawić wódkę. Znajomy góral z Zakliczyna, karciarz, wziął go na stronę i wyjaśnił: Ty, Kazik, za mały jesteś, by stawiać. Zarób, wtedy postawisz. Bo Pazganowi wydawało się wówczas, że — będąc wychowawcą w poprawczaku — wysoką pensją zawojuje świat, że już zbija kokosy.
— A to jeno jabłka były — wspomina nasz bohater, mistrz trąbki.

Grajek
Trąbka to symbol dochodzenia Pazgana do pieniędzy. Bo dla górala najprościej zagrać lub zaśpiewać. Zwłaszcza na weselu.
— Pochodzę z biednej rodziny. Jedyne, co miałem, to trąbkę. W Kamionce ksiądz prowadził parafialną orkiestrę dętą, więc złapałem bakcyla; w liceum pedagogicznym też kładło się nacisk na muzykę. W III klasie liceum zaczęliśmy z kolegami chałturzyć, grywaliśmy na weselach, zabawach, dancingach. Przez muzykę parę razy wyrzucali mnie ze szkoły. Bo w latach 60. w liceum był reżim, dwójkami szło się do szkoły i dwójkami wracało do internatu. By zagrać na weselu, trzeba było uciec z internatu. Wracało się rano. Raz, na dancingu w Barcicach, po północy zjawił się dyrektor szkoły w towarzystwie wychowawcy i dwóch innych belfrów. A my — artyści, stół zastawiony piwem… Rano: dywanik. Wyrzucili! — snuje opowieść Kazimierz Pazgan.
Ale bez asów trąbki, klarnetu i saksofonu, skrzypiec i cyi szkoła nie dałaby rady obsłużyć okolicznych imprez, capstrzyków i akademii. I znów Pazgan z kumplami wrócił do szkoły.
— Na studiach byliśmy już zespołem — z własnym agentem. Miał wołgę. Rok naprzód bukował nam wesela. Człowiek martwił się w poniedziałek, jak wydać pieniądze do piątku, bo w sobotę nowe wesele. Przygoda. Jedyna i niepowtarzalna w życiu. Od Rzeszowa do Katowic graliśmy i u księdza, i u wójta — kontynuuje biznesmen.
W Warszawie też grał.
— Słynna Kongresowa… Nie, tam nie grałem, tam wydawałem — wspomina trębacz.
I tak przez osiem lat. Czyli do momentu, gdy po studiach przeniósł się do Świdnicy. Bo nasz bohater jest magistrem resocjalizacji.
— Specjalistą od społecznego niedostosowania — uzupełnia Pazgan, który — zaraz po studiach, z nakazu pracy — wylądował w Świdnicy, w bodajże największym poprawczaku w Polsce.
Chciał tam zostać rok, wyszło — osiem lat. Tam właściwie wszystko się zaczęło.
Głód posiadania
W Kamionce Wielkiej, nieopodal Nowego Sącza, rodzinnej wsi Pazgana, mówią na niego: swojak. Lub Kazik. Któż by go tu nie znał, skoro co drugi u niego pracuje. I dzięki niemu mają gaz, szkołę i nowy kościół. I most, i drogę.
Nie wadzi im jego mercedes i dwa domy w jaskrawych kolorach na Wawrzynówce. Obok siebie, przedzielone wielkim kurnikiem.
W jednym domu — basen połączony z living roomem i piwniczka sąsiadująca z egipską jaskinią z jacuzzi. Nad nią gabinet. Gdy usiąść za biurkiem, należącym niegdyś do jednego z łódzkich grynderów, wzrok wyłuska co najmniej kilkanaście rzeźbionych lub malowanych kur i kogutów, łącznie z "manifestem koguta" wiszącym przy drzwiach. Pełno ich w całym domu. Podobnie jak zabytkowych luster, rzeźb, mebli (niektóre mają mnóstwo lat, pan domu lubi o nich opowiadać) kontrastujących z żywymi kolorami. I freskami w stylu iluzorycznym.
W drugim domu — francuski styl. Jadalnia w stylu empire. Pazgan żartuje czasem, że w jednym domu się pije, a w drugim — je. I ta fontanna w ogrodzie... Jedyna w swoim rodzaju. Ale tak miało być: "przepysznie". Choć sam Pazgan nie powie, że to dlatego, by zapomnieć o dawnym niedostatku, gdy jedynym skarbem była trąbka.
— Żyje wygodnie, ale na co dzień jest człowiekiem niezwykle skromnym, choć nie małostkowym. Przez 20 lat nie tknął alkoholu. Poza winem którego jest koneserem — mówi premier Józef Oleksy, znajomy Pazgana, rodak z Nowego Sącza.
— Celem nigdy nie były pieniądze, teraz też nie są. Żona je wydaje. Nigdy nie robiłem nic dla samego posiadania pieniędzy — zapewnia Pazgan.
Szczerze? A może nie pamięta, gdy go kumple ostudzili w "Piaście", knajpie w Świdnicy?
— Pamiętam. I zabolało wtedy. Ale to było tchnięcie, by skończyć z beztroskim życiem i wziąć się za poważną robotę. Kluczowy moment, od którego zaczęło się biznesowe myślenie — mówi.
Kwiaciarz
Epizod w "Piaście" faktycznie odmienił życie Kazimierza Pazgana, dotychczas weselnego "bon vivanta", myślącego jedynie, jak tu wydać zaro- biony pieniądz. Kilka tygodni później prowadził już pierwszy własny interes. Był rok 1972.
— Od miejscowej spółdzielni ogrodniczej wziąłem w ajencję kwiaciarnię. Płaciłem daninę — 3 tys. zł miesięcznie — ale na czysto zarabiałem średnio 100 tys. zł. Duży fiat kosztował wtedy 180 tys. zł. Miałem go już po pierwszym roku. Kwiaty, kwietniki, klomby… Żyła złota! — opowiada Pazgan.
Chwileczkę, przecież ten góral spod Tatr, wychowawca z poprawczaka o kwiatach nie miał bladego pojęcia. Więc jakim cudem?
— Nie znałem się, fakt. Na niczym nie trzeba się znać. Wystarczy, że wykorzysta się możliwości. Ja swoje biznesy robiłem wtedy, kiedy stworzono odpowiednie warunki do zarabiania. Jasne, wówczas byli kwiaciarze z prywatnymi kioskami — ich system niesamowicie niszczył. Płacili 80 procent podatków, dostawali domiary... Ale Gierek wprowadził system ryczałtowy — wyjaśnia Pazgan.
Peerelowska idea kapitalizmu — nikt nie ma nic swojego — pomogła Pazganowi w dojściu do pierwszej fortuny — i to z uniknięciem szykan.
— Kwiaciarnia pozostawała własnością spółdzielni ogrodniczej. A ja nie byłem prywaciarzem, lecz ajentem. Ale zarabiałem sto razy więcej niż państwo i prywaciarz — sumuje rezultaty Pazgan.
Sprytnie sobie to ustawił. Jeszcze sprytniej szło sprzedawanie kwiatów. Bo — jak mawia — wystarczy znać się, ale na ludziach. Przydała się psychologia ze studiów — w specyficzny sposób.
— Gdy jeździłem po szklarniach, widziałem, jak dużo ułamanych gożdzików ląduje w kompoście. Pomyślałem: szkoda kwiatów, przydadzą się do wieńców. Ogrodnicy wciskali mi je za darmo — wspomina Pazgan.
Jako pierwszy kwiaciarz w Polsce wprowadził do kwiaciarni nowy towar: alkohol. Zamiast wiązanek była sprzedaż wiązana:
— Wymyśliłem upominek. Butelka koniaku, szampana, dobrego wina, udekorowana tymi połamanymi goździkami — plus celofan, wstążeczka i napis: "Prezent dla szefa". Każdy miał przełożonego, a Świdnica była miastem przemysłowym. Pomysł chwycił niesamowicie! Ale jak już miałem alkohol w sklepie legalnie…
Jakim cudem?
— Dostałem zezwolenie na handel upominkami, nie na alkohol. Nie wolno mi było sprzedać samej butelki, tylko taką oprawioną w kwiatki — tłumaczy Pazgan i rzuca jeszcze — każdy, kto kupił minimum 5 tys. kwiatów, choćby zaopatrzeniowiec z okazji Dnia Kobiet, to w ramach gratisu dostawał na zapleczu pięćdziesiątkę koniaku. Bonus! Jeśli kupił za 50 tys. zł, co nie było rzadkością, mógł wypić butelkę koniaku. Jeden warunek: u mnie. Miał kaca, ale nazajutrz… znowu przychodził — opowiada Pazgan.
Farma
Wciąż Gierek, 1977 rok. Pazganowi wpadła w ręce ustawa o gospodarstwach specjalistycznych. Przeczytał, że obywatele, którzy wybudują kurnik na 1000 mkw., mogą dostać nisko oprocentowany kredyt w połowie umarzany. Państwo da paszę i odbierze jajka.
— Nie zastanawiałem się ani chwili, tylko myślałem, co zrobić, by nie jeden, ale trzy kurniki zbudować. Bo przy jednym byłoby ciężko wyżyć. Wróciłem w góry — mówi Kazimierz Pazgan.
Zbudował je. Legalnie, bo wyczytał w przepisach, że może stworzyć zespół, taką spółdzielnię, której każdy członek będzie miał jeden kurnik. Więc:
— Wprowadziłem mamę, brata, który miał 16 lat — no i stworzyłem ten zespół. I mogłem mieć 30 tys. jajek dziennie, a nie tylko 10 tys. — tłumaczy.
Tyle że na kurczakach też się nie znał…
— Nie znałem się, ale państwo dawało paszę, ulgi i odbierało towar. Proste — wystarczyła decyzja: budować kurnik — tak to widzi biznesmen.
I drogę. I most nad wąwozem, aby ciężarówki z paszą miały jak dojechać. Bo rodzinny dom Pazganów stoi wśród gór. A Pazgan to uparty góral, z głową do interesów. Ale sentymentalny.
— Wszyscy, łącznie z naczelnikiem gminy, załamywali ręce, że w życiu tu ciężarówka nie dojedzie. Naczelnik dawał mi nawet ziemię na równinie pod Sączem, ale ja chciałem w miejscu, w którym są moje korzenie — opowiada Pazgan.
Dopiął swego.
— Tygodniami zwoziliśmy furmankami kamienie z okolicznych pól, w końcu droga nad wąwozem poszła... Uważam to za największe osiągnięcie mego życia — szacuje.
Upór, sentyment. Ale i spryt. To dzięki niemu załatwił sobie telefon:
— W Kamionce nie było wtedy porządnej drogi, a co dopiero telefon? W telekomunikacji powiedzieli, że za 15 lat mi założą. A potrzebowałem już! Zapytałem tych, co robią, czy "na fuchę" by mi telefonu nie podciągnęli. Powiedzieli: jak będzie kabel, to czemu nie, po godzinach… — mówi Pazgan.
W Świdnicy stacjonowało sporo rosyjskiego wojska. I wielu generałów, którzy kupowali w kwiaciarni Pazgana wieńce pod pomniki Armii Czerwonej. Kilka "prezentów dla szefa" — i już wołga jechała do radzieckiego magazynu — po 6 km kabla.
— Wjeżdżamy do jednostki, wszyscy na baczność. Idziemy do magazynu. Okazuje się, że kabel żołnierze dawno opylili. Na drugi dzień pojechaliśmy do innych koszar, ale tym razem generał kazał mi poczekać przed bramą. Po kwadransie przez mur leciały już wiązki kabla — wspomina Pazgan.
Był kabel. Był telefon. Więc i biznes się kręcił. Ciężarówki z jajkami "jeno furgotały". Do czasu.
Kiełbasą w komunizm
Drobiarski interes kręcił się do stanu wojennego. Potem w fermie Pazgana nie pojawiła się już ani jedna ciężarówka z kurzą paszą. Bo amerykańska była, więc jej eksport zablokowano. I interes siadł. Co zrobił Pazgan? Namówił naukowców z poznańskiego instytutu drobiarstwa, by mu opracowali recepturę paszy. Owszem, wymyślili. A Pazgan kury zdradził — na rzecz kurczaków. Gdy inni liczyli straty, nasz góral hulał na całego. Wznowił hodowlę, postawił ubojnię. No i własny zakład produkujący wędliny — choć tym razem przeholował. Bo naruszył mięsny monopol państwa.
— W socjalizmie mięso było bronią strategiczną, którą za portkami trzymało państwo. Zaczęły się schody. Wkrótce odebrano mi zgodę na działalność, którą przywrócił mi jednak Sąd Najwyższy. Sam Jaruzelski musiał się z tym pogodzić i wyrazić zgodę. Ale urzędnicy nie przestawali kombinować, jak mnie usadzić. Większość, bo ci bardziej rozsądni próbowali pomóc. Tu, w Nowym Sączu, jednym z nich był Józek Oleksy. Ale co oni mogli, skoro moja sprawa kilkakrotnie trafiła na plenum Biura Politycznego KC PZPR?! Raz nawet zajmowała się nią Rada Państwa. Kombinowali na wszelkie sposoby, by Konspolu się pozbyć — opisuje absurdalny mechanizm.
— PZPR wykańczało go za to, że był prywaciarzem. Ja mu wtedy pomagałem, bo uważałem, że z głupotą kogoś, kto potępia innych za to, że mają głowę na karku, trzeba walczyć. W jego sprawie sprzeciwiłem się nawet I sekretarzowi PZPR, postawiłem ją nawet na Biurze Politycznym. Messner też mu pomagał. Takie wtedy były czasy, koniecznie chciano zademonstrować czystość socjalistyczną — mówi premier Józef Oleksy.
Śmieszne czasy: wokół jednej, małej wtedy, firmy z Nowego Sącza — tyle zamieszania i na takich szczeblach. Ale mięso to nie przelewki — w czasach kartek i kolejek przed "komercyjnymi".
Komunistyczni urzędnicy w końcu znaleźli na Pazgana sposób.
— Zablokowali mi dostęp do mięsa wołowego i wieprzowego. Celnie uderzyli, bo z czego niby miałem kiełbasę robić? Już, już miałem zamykać firmę, gdy strzelił mi do głowy pewien pomysł… Pomyślałem: skoro mam po sufit mięsa kurczaka, to zrobię kiełbasę z kurczaka — mówi.
"Każdy wiedział", że takiej kiełbasy — choćby nawet w połowie z kurczaka — nie da się zrobić bez dodatku wieprzowiny. Bo kurczak kruchy, więc czymś trzeba go "zlepić". Pazgan też to wiedział, więc wymyślił technologię, sposób dzięki któremu zastąpił wieprzowinę. Jaki? Nie, tego nie wyjawi nawet w swojej piwniczce z winami.
— Kilka miesięcy próbowaliśmy — i nic! Tony mięsa poszły na marne... Pewnego dnia przyniosłem do domu pęta kiełbasy. Żona nie wierzyła, że w całości z kurczaka — wspomina.
Był pierwszym na świecie, któremu taka sztuka się udała. Wkrótce do Nowego Sącza zaczęli przyjeżdżać urzędnicy UNIDO, ONZ i przedstawiciele zagranicznych firm. Faks grzał się od zamówień, a Pazgan praktycznie nie wysiadał z samolotu. Dzisiaj nie pamięta już nawet, w ilu firmach z całego świata miał być udziałowcem lub z iloma ma joint venture. Kiełbasa z kurczaka jest koszerna, więc do Konspolu zaczęli zaglądać egzotyczni klienci. Jedni zamawiali w jidysz, inni — po arabsku.
I znowu: nie na długo... Przez transformację gospodarczą, którą ledwo przetrzymał, i to tylko dlatego że nie nabrał kredytów. Od tej pory Pazgan krytykuje Balcerowicza. Bo, jak mówi, przez niego znowu musiał zaczynać od początku. Ale nie żałuje, bo robi już dużo większe pieniądze niż przed 1990 rokiem. Za sprawą kontraktu życia: umowy z KFC i McDonald’s. Choć wciąż nie przestał narzekać. Bo euro słabe, niby chłop po weselu, więc Kazimierz Pazgan czasem klnie jak szewc, widząc jak mu eksport topnieje niczym lód w pobliskich Tatrach.
Masowanie kurczaka
Słupca koło Poznania. Oczko w głowie Pazgana. Najnowocześniejsza w Polsce ubojnia kurczaków. 9 tys. sztuk na godzinę, zabijanych bezstresowo. Czyli? Kurczak wjeżdża na recepcję. Wokół wszystko na niebiesko. Potem w skrzynce ląduje na zawieszaczach, po których sunie jak hrabia.
— Jak zawieszasz go na taśmę, to piersiami dotyka taśmy wibrującej, która masuje mu piersi. Takie pieszczoty. Jest mu dobrze. Nie ma pisku, skrzydełka opuszczone na dół. Zero stresu. Bo stres to toksyny — mówi Pazgan.
Kurczak jedzie dalej, a w oczach mienią mu się kolory: wpierw niebieski, potem błękitne, różowe, czerwone ściany. To potęguje błogość. I nawet się nie obejrzy, gdy w końcu wpadnie w ręce dwóch Arabów.
— Profesor z Iraku modli się by dusza kurczaka poszła do raju, kończąc słowami: Allah Akbar. A student z Syrii sprawdza, czy żydowska maszynka właściwie podcina szyję, czyli tak jak rabin: jednym cięciem. Taki mechaniczny rabin jest tańszy od żywego — mówi Pazgan.
Bo krew ma wpierw wypłynąć z naczyń włosowatych, a później z aorty. W mięsie nie może zostać ani kropla.
— Ptak musi też cały czas patrzeć na północny wschód — kierunek muzułmańskiej modlitwy kaba — dodaje.
Tylko wtedy jest halal — zgodny z prawem islamu. I koszer — nadający się do spożycia. I tylko wtedy trafi do Europy, jako przysmak muzułmanów i żydów.
A sam kurnik? Dzisiaj to 130 tys. kurczaków. Ich wzrostem steruje jeden facet. I komputer, który co godzinę sprawdza przyrost wagi. Gdy kurczak zbyt gruby, musi mniej jeść. Logiczne. Tylko jak go do tego zmusić?
— Nie trzeba go zmuszać, trzeba stworzyć mu warunki, by jadł tyle, ile chce, ale żeby był duży — wyjaśnia Pazgan, nawiązując do swej filozofii biznesu.
Parytet
Pazgan jest generałem górnictwa. Z urzędu. Po dekadzie w radzie nadzorczej Węglokoksu. Taki epizod... Ale też grubą rybą w KIG, od 20 lat w jego kierownictwie: prezes, wiceprezes, ostatnio wiceprzewodniczący rady. Ma własne spojrzenie na ekonomię. Również tę makro. W jednym słowie da się ją ująć:
— Parytet, parytet i raz jeszcze parytet.
Prócz kurczaków to jego druga mantra. W ogóle lubi mówić o "tuningowaniu" ekonomii.
— Nie możemy wejść do strefy euro na parytecie nieodpowiednim dla polskiej gospodarki, bo będziemy euronędzarzami, kolonią, nie będzie pracy, nie będzie można zarabiać, a emerytury będą głodowe. Staniemy się "biedą Europy". Wpierw zbudujmy budżet, aby nie był jednym z najniższych w Europie, zreformujmy system podatkowy. Co nam da samo bycie w strefie euro? Jeżeli parytet będzie taki, że opłaci się nam produkować i eksportować, to owszem! — zastrzega Pazgan, kładąc na stole wyliczenia ściągnięte ze strony centrum informacji anarchistycznej.
Nie może darować Leszkowi Balcerowiczowi, którego nazywa "najczarniejszą postacią polskiej historii". Za to fascynuje go niemiecki system podatkowy. Potrafi długo mówić o tych opłatach i budowaniu budżetu.
— Każdy w Małopolsce zna Kazimierza Pazgana, bo to typ wojownika, o swoje i dla innych przedsiębiorców. Jego konikiem są podatki i kurs złotówki. Może o nich godzinami... — mówi Józef Oleksy.
Ciekawe czy pamięta komu, będąc premierem, dał numer czerwonego telefonu?
— Konrad Pazgan był chyba jedną z niewielu osób, które miały numer mojej komórki umownie nazwany "czerwonym" — przyznaje Oleksy.
Synów Pazgana i Oleksego, wówczas nastolatków, łączyły wspólne zamiłowania, które niebawem przerodziły się w biznes. Ptasi.
— Konrad już jako nastolatek miał dryg do interesów. Miał ptaszarnię, handlował ptakami. Miał nawet jastrzębia. Mój syn też się do tego zapalił i w rezydencji premierowskiej zajął całą piwnicę, w której trzymał z 50 klatek z ptakami — wspomina Oleksy.
Dzisiaj syn Pazgana ma 27 lat i niedawno przejął od ojca część firmy. Syn Józefa Oleksego szuka pracy...
Taka to jest właśnie historia górala z Kamionki, który pierwszy milion zarobił dzięki innemu góralowi, co to mu wódki postawić nie pozwolił. A co, gdyby pozwolił?
CV
Kazimierz Pazgan
Wiek: 60 lat
Wykształcenie: magister resocjalizacji
W wolnych chwilach: czyta
Ostatnio przeczytana książka: Grzegorz Kołodko, "Wędrujący Świat"
Miejsce na świecie, które chciałbym odwiedzić: Byłem już niemal wszędzie, ale chętnie wróciłbym do Izraela.
Autorytet: Jan Paweł II
Ulubione powiedzenie: Myśleć!
Irytuje go: naiwność, polski system podatkowy, mocna złotówka
Męska zabawka: quady
Podpis: Jacek Konikowski