Andrzej Wrzesiński, syndyk upadłego Spółdzielczego Banku Rzemiosła i Rolnictwa (SK Banku), nie rozmawia z mediami. „PB” dotarł jednak do sprawozdania, które złożył w aktach upadłościowych wołomińskiego banku. Potwierdza w nich ujawnione przez „PB” w lutym informacje o gigantycznych nieprawidłowościach w działaniu do niedawna największego banku spółdzielczego w kraju oraz o tym, że aż połowa wszystkich kredytów SK Banku — ponad 1,4 mld zł z 2,8 mld zł — wypłynęła do grupy firm nieformalnie powiązanych ze stołecznym deweloperem Dolcan.

Stracone kredyty
„Prawdopodobnie najważniejszym, z punktu widzenia interesów majątkowych upadłego, zagadnieniem jest sytuacja dotycząca pakietu kredytów udzielonych «grupie biznesowej» powiązanej z Dolcan Plus” [spółka operacyjna Dolcanu — przyp. aut.] — napisał syndyk w sprawozdaniu, dodając, że chodzi o 54 „faktycznie powiązane” spółki, które wzięły 74 kredyty, o łącznej wysokości 1,43 mld zł.
Z ustaleń „PB” wynika, że bezpośrednio na grupę Dolcan przypada niewielka część tej kwoty, jednak odpowiada ona też za długi zaciągnięte za pośrednictwem spółek powiązanych nieformalnie. Nasze śledztwo wykazało, że wśród udziałowców i prezesów tych kilkudziesięciu firm byli lub są m.in. członek zarządu Dolcanu, trzech byłych prezesów, liczni byli i obecni pracownicy (dyrektorzy, kierownicy, analitycy itp.), a także członkowie ich rodzin.
Dzięki takiemu układowi SK Bank wykazywał, że nie przekracza prawnego limitu, zgodnie z którym nie można pożyczyć jednej grupie podmiotów powiązanych więcej niż równowartość 25 proc. funduszy własnych (w przypadku wołomińskiej instytucji było to niecałe 100 mln zł). W lutym ujawniliśmy, że większość powiązanych z Dolcanem firm jest w bardzo trudnej sytuacji finansowej.
Potwierdza to syndyk: od miesięcy prawie wszystkie kredyty nie są obsługiwane, a poza nieruchomościami z gigantycznymi hipotekami (tylko na pięciu najbardziej obciążonych nieruchomościach w Warszawie znajdują się hipoteki na prawie 1 mld zł) spółki te nie posiadają innego majątku. To dlatego syndyk zgadza się z rekomendacją biegłych z KPMG, którzy kilka miesięcy temu na zlecenie zarządu komisarycznego SK Banku wszystkie kredyty dla grupy Dolcan zaliczyli do kategorii „stracone”.
Łaskawy bank
Nic dziwnego. Jak ujawniliśmy w „PB” — firmy powiązane z Dolcanem od lat brały tzw. kredyty balonowe (małe spłaty na początku, gigantyczna na końcu), które nie były spłacane, lecz jedynie przedłużane, a najczęściej — zamieniane, nawet kilka razy, na nowe, coraz to wyższe, tak więc skala kredytowania nieformalnej grupy firm gwałtownie rosła.
Realnej gotówki w ramach „grupy” było jednak coraz mniej, m.in. dlatego, że kredytobiorcy płacili SK Bankowi wysoką prowizję, tzw. wpisowe (6-12 proc. wartości pożyczek, patrz ramka obok). W połączeniu z wysokim oprocentowaniem (ponad 10 proc.) windowało to koszt kredytów na poziom znacznie wyższy niż rynkowy i uniemożliwiało ich realną obsługę. Szczególnie że lokale z kolejnych inwestycji, m.in. wskutek znacznych opóźnień, sprzedawane były z dużymi stratami.
Wynaturzona symbioza Dolcanu i SK Banku miała jeszcze bardziej kuriozalne objawy. Ze sprawozdania syndyka banku wynika, że pieniądze wpłacane przez klientów dewelopera wcale nie szły na spłatę kredytów wziętych pod daną inwestycję, ale były przeznaczane na inne cele „grupy”. Nawet w sytuacjach, kiedy takie zobowiązanie wynikało wprost z umowy kredytowej dewelopera z SK Bankiem i mimo że bank był uprawniony do samodzielnego dokonywania stosownych potrąceń.
Zawieszeni klienci
Okazuje się ponadto, że większość lokali w poszczególnych inwestycjach deweloperskich „grupy” (zarówno zakończonych, jak i nie) jest już sprzedana — w każdej jest tylko po kilka lokali wolnych. Zdaniem syndyka, pieniądze z ich sprzedaży pozwolą jedynie na spłatę „bieżących i zaległych odsetek, w nieznacznym, symbolicznym stopniu zaś rat kapitałowych”. Co stanie się z klientami dewelopera, którzy zapłacili całą kwotę za mieszkania, a do dziś nie są ich właścicielami? Andrzej Wrzesiński chce, by uzyskali tzw. bezobciążeniowy tytuł własności lokali. To ograniczy możliwość zaspokojenia się wierzycieli banku (głównie Bankowego Funduszu Gwarancyjnego), ale zdaniem syndyka, jest „społecznie uzasadnione”, bo nabywcy mieszkań działali w dobrej wierze. O tym, czy tak się stanie, zdecyduje rada wierzycieli, w której obok przedstawiciela funduszu gwarancyjnego zasiada przedstawiciel NBP i osoba fizyczna, posiadacz najwyższej lokaty w SK Banku.
Zdaniem Dolcanu i byłego prezesa SK Banku
O komentarz do informacji podanych w sprawozdaniu przez syndyka SK Banku poprosiliśmy Sławomira Dolińskiego, właściciela Dolcanu, i Jana Bajno, do sierpnia 2015 r. prezesa SK Banku. Przedstawiciele dewelopera odmówili odpowiedzi, powołując się m.in. na dotyczące SK Banku postępowania: karne, skarbowe i upadłościowe.
Zdaniem Jana Bajny, „przekaz syndyka nie odzwierciedla stanu faktycznego”, bo opiera się na materiałach przygotowanych przez Komisję Nadzoru Finansowego i powołany przez nią zarząd komisaryczny. A to te podmioty „doprowadziły do utraty płynności, a następnie do upadku banku”. Były prezes SK Banku zapewnia też, że nie są mu znane przypadki, by poszczególni kredytobiorcy z „grupy” Dolcanu wyprowadzali pozyskane pieniądze poza działalność firmy ani takie, w których bank nie potrącał na spłatę kredytów pieniędzy, wpłacanych na mieszkania przez klientów dewelopera. Dodaje jednak, że „może z ważnych powodów część środków została zwolniona z priorytetu spłaty, gdyż konieczne było zaangażowanie określonych funduszy w aktualne inwestycje kredytobiorców”. Zdaniem Jana Bajny, we współpracy z Dolcanem nie było większej „symbiozy” niż z innymi klientami.
Bank na dopingu
SK Bank z centralą w podwarszawskim Wołominie w kilka lat stał się największym bankiem spółdzielczym w Polsce. Głównie dzięki temu, że kredytobiorcy musieli wpłacać tzw. wpisowe: między 6 a 12 proc. wartości uzyskanej pożyczki. Zwiększało to fundusze banku, a w konsekwencji — akcję kredytową. Proces sam się napędzał i trwałby w najlepsze, gdyby nie to, że drzewa do nieba nie rosną, a wymaganie od firm rentowności ponad 20 proc. (do wpisowego dochodzi oprocentowanie, przekraczające 10 proc.) było z góry skazane na klęskę. Tzw. wpisowe do dziś odbija się SK Bankowi czkawką. Sąd niedawno uznał, że zapis o nim w ogóle nie powinien znaleźć się w statucie banku. Konsekwencje? Kredytobiorcy mogą domagać się zwrotu wpłaconych kwot (np. potrącając je z ratami kredytów). To oznacza, że wierzyciele SK Banku (głównie Bankowy Fundusz Gwarancyjny) dostaną jeszcze mniej pieniędzy, niż oczekiwali. Tylko w latach 2013-15 bank z tytułu wpisowego zainkasował ponad 184 mln zł.