Tysiące stron zostały zapełnione mniej lub bardziej teoretycznymi rozważaniami o globalnych połączeniach. Na ile powinny one zmieniać nasze postrzeganie sytuacji?

Na ile jesteśmy w ogóle ich świadomi? Szwajcarzy pytani przeze mnie o to, jak rozumieją konsekwencje ich głosowania dla Polaków, Brytyjczyków czy Amerykanów, zafrasowani milczeli. Nie pomyśleli o tym nigdy wcześniej, bo żadna z partii nie zajmowała się tym w niemrawej raczej kampanii. W niedzielę w Genewie prawie nikt ze Szwajcarów nie wiedział, jak ma głosować ani zasadniczo po co. Ale głosowali.
Żaden z moich rozmówców nie był w stanie w miarę przejrzyście wytłumaczyć, o co chodziło w pytaniu o rezerwy złota i rolę banku centralnego. Tylko jedna osoba wymieniła nazwisko Thomasa Jordana, jego szefa. Kompetencje? „No, zarządza naszymi pieniędzmi”. Ale głosowali. Idea referendum wpisuje się w szwajcarski system polityczny, oparty na zaufaniu w skumulowaną wiedzę tłumu.
W zaufanie — poparte przez socjologów i psychologów behawioralnych — że ryzyko błędu grupy jest zawsze mniejsze niż błędu pojedynczej osoby. Zgoda: ale co w sytuacji, kiedy dana grupa jest dość podobna, z podobnymi poglądami, ukształtowana przez podobne wskaźniki? Jeśli będą popełniać błędy, to podobne.
Kryzys finansowy — bańka bezgranicznego zaufania w wolny rynek — pokazał to dobitnie. W idealnym świecie, przygotowując się do referendum, Szwajcarzy powinni otworzyć się na głosy i rekomendacje z każdego środowiska, które mogło być dotknięte jego wynikami. Jeśli chcą decydować bezpośrednio, wierząc w zdolność podjęcia racjonalnej decyzji, powinni uwzględnić także zdanie tych, którzy widzą dany problem inaczej.
Inwestorów, którzy obawiają się o kurs franka z powodu potencjalnych spekulacji. Kredytobiorców, których obchodzi głównie to, czy będzie ich stać na spłatę rat. Innych banków centralnych, które mogą obawiać się podobnych inicjatyw w swoich krajach itp. Ale, ale... jak to zrobić?
Przecież już teraz wszystkie partie wysyłają wyjaśnienia, które składają się na książeczkę, która ma pomóc podjąć najlepszą decyzję, ale wyborcy — bez zażenowania — przyznają, że jedyne, co sprawdzają, to znajdujący się na ostatniej stronie spis rekomendowanych przez każdą partię odpowiedzi.
W czasie, kiedy w Europie narasta sentyment przeciwko „establishmentowi” czy wręcz „układowi”, zachęcający do buntu przeciwko instytucjom, uczestnikom polityki czy rynku, doświadczenie szwajcarskiego referendum każe zadać sobie pytanie: czy tak na pewno jest lepiej? Czy to, że decyzję — raczej w nieodpowiedzialny sposób — podejmiemy sami, jest lepsze od tego, że tę odpowiedzialność za nieodpowiedzialność zrzucimy na wybierane emocjonalnie, często bez wiedzy o programach, partie polityczne?
Realna zmiana nie zacznie się od przejmowania władzy między grupami ani od rewolucji przeciwko komuś, ale od zmiany w nas, w myśleniu o tym, jak podejmujemy decyzje, w szukaniu różnych źródeł, w otwarciu się na słuchanie innych i wyciąganiu własnych wniosków. Wszystkich, którzy głęboko wierzą w to, że wystarczy oddać głos ludziom, bo oni z definicji wiedzą lepiej, co do zasady są mądrzejsi niż „tamci”, „rządzący”, powinno się wysłać na obowiązkową wycieczkę do Szwajcarii.
Bo jeśli nie zmienimy sami siebie, to nasuwa się przewrotne pytanie: po co powstawać, odzyskiwać władzę, skoro efekt będzie taki sam — kolejne przesunięcie odpowiedzialności za nieodpowiedzialność?