W ostatnich miesiącach nie brakowało nawiązań historycznych do spadków na warszawskiej giełdzie – najpierw byki obiecywały obronę pod Grunwaldem (1410 rok), ostatecznie udało się wybronić w okolicy bitwy pod Płowcami (1331 rok), gdyż WIG20 zanotował październikowy dołek intraday na poziomie 1337 pkt. Przez kolejne trzy tygodnie trwała już podróż w górę, aż w końcu WIG20 4 listopada przekroczył 1600 pkt. I na tym się nie skończyło.

– Od początku roku do końca września Polska giełda była jednym z najsłabszych indeksów na świecie – zarówno w złotym, jak i w dolarze. Porównywalne stopy zwrotu miała Sri Lanka, gdzie doszło do bankructwa i obalenia rządu. To było duże przereagowanie – w efekcie dla części inwestorów zagranicznych na koniec września mogliśmy się jawić jako okazja inwestycyjna – zarówno w stosunku do innych rynków, jak i do krajowych obligacji – mówi Mateusz Pawłowski, zarządzający funduszami Ipopemy.
– Pamiętajmy, że zeszliśmy na 1350 pkt., co pokazuje, że indeks był bardzo wyprzedany. PKN Orlen był wyceniany ze wskaźnikiem cena/zysk na poziomie 2 – ja rozumiem, że zyski są wysokie, ale 4 przy prognozach zysku na przyszły rok to nadal niewiele – mówi Sobiesław Kozłowski, analityk Noble Securities.
W tym samym, czasie indeks szerokiego rynku WIG wzrósł o ok. 12 proc.
– Odbicie dokonało się głównie na WIG20, bo głównym rozgrywającym była prawdopodobnie zagranica. W polskich funduszach sytuacja z napływami jest raczej przeciętna, dlatego pierwsi odważni pojawili się raczej z zagranicy – uważa Mateusz Pawłowski.
Jednocześnie doszło do fundamentalnej zmiany na rynku walutowym.
– Dolar względem walut rynków rozwiniętych wyczerpał potencjał wzrostu – urósł w 1,5 roku o 27 proc. To bardzo dużo. Ostatnio dolar tracił i to może być czynnik fundamentalny wspierający indeksy rynków wschodzących. MSCI Poland zachowuje się relatywnie lepiej niż S&P 500 – mówi Sobiesław Kozłowski.
– Jesteśmy mocno skorelowani z USA i jeżeli tam wrócą spadki, to trudno liczyć, że u nas indeksu będą rosnąć. Byliśmy jednak najgorszym rynkiem na świecie, a wyceny pospadały i stały się już na tyle atrakcyjne, że inwestorzy się nimi zainteresowali. Odbicie jest nawet chyba silniejsze niż w USA – mówi Przemysław Smoliński, analityk PKO BP.
Banki w górę, odzieżówka w dół
Przez ostatni miesiąc najmocniej odbił kurs mBanku, który urósł o ponad 40 proc., mocny wzrost zaliczył także Santander – o ponad 30 proc., a także JSW – o 27 proc. Słabiej zachowywały się CCC, Grupa Kęty czy LPP, które nie odnotowały większych zmian.
– Sektor bankowy, który był głównym pociągowym odbicia w październiku, był bardzo mocno wyprzedany. Wyniki oczyszczone o czynniki jednorazowe są rekordowe, zyski odsetkowe wciąż rosną, nie widać jeszcze negatywnych sygnałów w kosztach ryzyka, a wyceny nierzadko były wręcz absurdalne. W krótkim terminie dochodzimy do ściany jeśli chodzi o obciążenia dla sektora w postaci dodatkowych opłat i podatków, potrzeba teraz kilka kwartałów, aby odbudować kapitały, zwłaszcza w bankach “frankowych”. Stąd też nadzieja, że w średnim terminie nie będzie dodatkowych, politycznych obciążeń dla sektora – mówi Mateusz Pawłowski.
Tak duży wzrost notowań blue chipów to także kwestia wcześniejszej zmienności.
– Są spółki, które od szczytu spadły po 80-90 proc. i teraz mocniej odbijają, a są takie, które były bardziej stabilne, jak Kęty, i teraz nie odbijają. Sektor bankowy odbija, chociaż wyniki za III kwartał są fatalne – mówi Sobiesław Kozłowski.
Zmieniło się także postrzeganie przez inwestorów informacji z rynku.
– Inwestorzy słabo reagują na negatywne informacje, a mocno na pozytywne. Ciekawym przykładem jest KGHM, gdzie po plotkach o wycofaniu się z polityki zero Covid w Chinach mieliśmy w piątek wzrost o 12 proc., a po dementi kurs dalej jest mocny – mówi Sobiesław Kozłowski.
– Papierkiem lakmusowym tego, że dzieje się coś pozytywnego na rynku, jest sytuacja, gdy napływają negatywne informacje - takie jak brak zwrotu w polityce Fedu, brak zmian polityki zero Covid w Chinach - a mimo to rynek rośnie zamiast spadać. Świadczy to o tym, że rynek tak nisko zszedł, że nie ma już nikogo, kto byłby gotowy sprzedawać – mówi Przemysław Smoliński.
Hossa wymaga korekty
Według analityków jest jednak za wcześnie, aby mówić o hossie, czy końcu bessy.
– Optymizmu na pewno mamy więcej niż kilka tygodni temu, ale nie można jeszcze mówić o odwróceniu długoterminowego trendu ze spadkowego na wzrostowy, przynajmniej z technicznego punktu widzenia. Jest to cały czas silne, a nawet bardzo silne, ale jednak korekcyjne odbicie – mówi Przemysław Smoliński.
Jego zdaniem wkrótce zaliczymy korektę, po której nastroje inwestorów zdecydują, co dalej.
– Dobrze by było zobaczyć WIG20 powyżej 1800 pkt., aby było można mówić o odwróceniu długookresowego trendu. Trudno sobie też wyobrazić, aby kursy jednym ciągiem doszły tak wysoko, bo to świadczy o tym, że akcje były bardzo tanie, co wzbudziło zainteresowanie, z drugiej strony ci, którzy mieli krótkie pozycje zostali ściśnięci i też odkupują. Chciałbym zobaczyć jeszcze korekcyjny ruch w dół, choć na pewno nie na tyle silny, abyśmy mieli zejść poniżej październikowych minimów. Po takim ruchu widziałbym przełamanie szczytu, który wkrótce ukształtuje się na indeksie. To, że media zaczynają się interesować wzrostem na giełdzie świadczy o tym, że rynek w krótkim terminie może być przegrzany i pewno jakieś schłodzenie korekcyjne w najbliższym czasie nastąpi. Dopiero po tym zobaczymy, czy inwestorzy znajdą w sobie optymizm – mówi Przemysław Smoliński.
Nieco inny scenariusz rysuje analityk Noble Securities.
– My zakładamy odbicie do końca listopada lub połowy grudnia, a później nastąpi sprawdzian. Wydaje się, że WIG20 dotrze w okolice 1650-1750 pkt., co jeszcze niedawno wydawało się odległe – mówi Sobiesław Kozłowski.
Optymistą jest też zarządzający funduszami Ipopema TFI.
– Otoczenie, w którym utrzymuje się wysoka inflacja, gospodarka wciąż realnie rośnie, a najnowsze prognozy mówią o 1-1,5 procentowym wzroście PKB w przyszłym roku, ma szansę być dobre dla akcji w lokalnej walucie dobre. Firmom dość łatwo będzie utrzymywać zyski na podobnym poziomie, a nawet miejscami je zwiększać, choć prawdopodobnie nie w każdym sektorze. Dużo zależeć będzie od możliwości przekładania rosnących kosztów na konsumenta i jego popytu. Dlatego pozostajemy umiarkowanie pozytywni. Trzeba zobaczyć, czy na rynek napłynęły nowe środki, czy były to tylko przetasowania portfeli i co za tym idzie, czy te pieniądze rozleją się szerzej. Jeśli będziemy widzieli, że rynek rośnie szeroko, to mogłoby to być potwierdzeniem, że już znaleźliśmy się za lokalnym dołkiem w spadkowym trendzie, w którym jesteśmy od roku – mówi Mateusz Pawłowski.